Księga Rut cz. 2

W poprzedniej pogadance rozważaliśmy czy jest jeszcze w naszym świecie prawdziwa miłość.
I to, co trzeba nam dzisiaj zrobić w związku z tym fragmentem Księgi Rut, to na nowo uwierzyć w miłość. Uwierzyć, byśmy nie dali sobie tak łatwo wmówić, że w tym świecie nie da się już kochać w nieziemski sposób, że ten świat jest już tak popsuty albo tak głupi, że marzenie o miłości to tylko utopia, mrzonka dla oderwanych od rzeczywistości. Ale właśnie o to chodzi, żebyśmy się wreszcie od tej moabskiej rzeczywistości oderwali, wznieśli ponad nią! Nie wierz temu, co wmawia nam diabeł! Da się kochać! Da się kochać od urodzenia aż do śmierci! Bo zostaliśmy stworzeni tylko w jeden jedyny sposób. Stworzył nas Bóg, który jest miłością. Co więcej, dał nam całą swoją zdolność do kochania. A to znaczy, że potrafmy kochać aż do śmierci, że potrafmy tracić życie za siebie nawzajem, że jesteśmy w stanie ofiarować się drugiej osobie w sposób, który przekracza wszelkie nasze wyobrażenia i przypuszczenia, że jesteśmy do czegoś takiego zdolni.
Pewnie w większości myślimy, że są pewne rzeczy, które nam wolno robić i są też takie, których nie wolno, i właśnie ten dziwny zbiór nazywamy przykazaniami. A wiesz, czym są przykazania? Przykazania to obietnice umiejętności kochania. Jak zajrzysz do Księgi Wyjścia i zobaczysz, jak zostały spisane przez Mojżesza, to zauważysz, że zostały napisane w czasie przyszłym. Nie powiedziano w nich: nie zabijaj, tylko: nie będziesz zabijał. Nie ma tam także słów: nie cudzołóż, tylko Bóg powiedział do Mojżesza: nie będziesz cudzołożył. Wszystko w czasie przyszłym. Bóg stoi przed Mojżeszem i mówi: jeżeli ze Mną będziesz, to Ja to wszystko w tobie zrobię. Nie będziesz zabijał, nie będziesz kradł, będziesz potrafił kochać, będziesz potrafił
uszanować rodziców, będziesz potrafił Mnie kochać – mówi Bóg – Ja to w Tobie zrobię. To jest obietnica. Bóg obiecuje ludziom dziesięć rzeczy, które de facto są dziesięcioma sposobami kochania Jego, człowieka i samego siebie. Dziesięć przykazań jest tak naprawdę opisem człowieka, który potraf kochać na bardzo różnych poziomach i w bardzo wielu, czasem ekstremalnie trudnych sytuacjach*.
W tej umowie jest tylko jeden warunek do spełnienia z naszej strony. Bóg mówi: bądź ze Mną. Tak jest napisane w Księdze Wyjścia: Wy będziecie Moim ludem, czyli będziecie ze Mną, Ja zaś uczynię w was te dziesięć rzeczy, nauczę was tych dziesięciu sposobów prawdziwego kochania.
3.
Wyruszyła więc Noemi i z nią jej synowe, aby wrócić z ziemi Moabu, ponieważ usłyszała w ziemi Moabu, że Pan nawiedził swój lud, dając mu chleb. Wyszła z tej miejscowości, którą tam zamieszkiwała, obie jej synowe z nią, i wyruszyły w drogę powrotną do ziemi Judy. Powiedziała Noemi do obu swych synowych: «Odejdźcie, wróćcie każda do domu swej matki, a Pan niech postępuje z wami według swej dobroci, tak jak wy postępowałyście wobec zmarłych i wobec mnie! Niech Pan sprawi, abyście osiągnęły spokojne miejsce, każda w domu swego męża!» Ucałowała je, ale one zaczęły głośno płakać, mówiąc do niej: «Nie, my wrócimy z tobą do twego narodu». Noemi powiedziała: «Wróćcie, moje córki, czemu idziecie ze mną? Czyż mam jeszcze w swoim łonie synów, którzy mogliby zostać waszymi mężami? Wróćcie, córki moje, odejdźcie, jestem bowiem zbyt stara, aby wyjść za mąż. A jeślibym nawet powiedziała: mam nadzieję, że jeszcze tej nocy będę miała męża i zrodzę synów, to czyż czekałybyście na nich aż dorosną, czyż dla nich wyrzekłybyście się małżeństwa? Nie, moje córki, jestem bowiem jeszcze nieszczęśliwsza od was, gdyż podniosła się przeciw mnie dłoń Pana». Znowu zaczęły głośno płakać. Potem Orpa ucałowała swoją teściową, a Rut pozostała przy niej. «Oto twoja szwagierka wróciła do swego narodu i do swego boga – powiedziała Noemi do Rut – wracaj i ty za twą szwagierką». Odpowiedziała Rut: «Nie nalegaj na mnie, abym opuściła ciebie i abym odeszła od ciebie, gdyż: gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana. Niech mi Pan to uczyni i tamto dorzuci, jeśli coś innego niż śmierć oddzieli mnie od ciebie!» Noemi widząc, że Rut uporczywie obstaje przy tym, aby iść z nią, przestała mówić do niej o tym. Poszły we dwie, aż doszły do Betlejem. (Rt 1, 6-19)
Trzy samotne kobiety wypełnione łaknieniem i tęsknotą. W Biblii, kiedy chce się opowiedzieć o największej biedzie i byciu w największej potrzebie, to przytacza się zazwyczaj obraz sieroty albo właśnie wdowy. W tamtych czasach te dwie sytuacje bowiem rzeczywiście były najtragiczniejszymi położeniami człowieka. Kobiety, które nie posiadały żadnych własnych praw, po śmierci męża pozostawały bez środków do życia. Jedynym ratunkiem było prawo lewiratu, czyli możliwość wzięcia za męża brata zmarłego męża, bądź utrzymanie przez własnego syna. W Księdze Rut mamy najgorszą wersję wdowieństwa, ponieważ wszystkie kobiety pozbawione są zarówno mężów, jak również dzieci. Noemi straciła dwóch synów, natomiast dwie Moabitki nie zdążyły się ich doczekać. Trudno więc wyobrazić sobie gorszą sytuację. Tak właśnie wygląda dusza, która postanawia wyrwać się z Moabu – okazuje się, że jest prawie bezsilna i bez pomocy z żadnej strony.
Oprócz Noemi, którą już poznaliśmy, ten stan duszy wychodzącej z Moabu zostaje pokazany także w dwóch pozostałych kobietach, jej synowych, których imiona są bardzo wymowne. Imię Rut nie bardzo wiadomo jak przetłumaczyć. Hebrajski rdzeń tego słowa zupełnie nic nie oznacza, czasem podaje się znaczenie jej imienia jako „towarzyszka” albo „przyjaciółka”, ale to najprawdopodobniej próba włożenia tego w kontekst wydarzeń – Rut staje się towarzyszką wędrówki Noemi do Betlejem, przez swoją wierność staje się też wzorem przyjaciółki. Mówiąc najkrócej i trochę brutalnie, Rut to po prostu „nikt”. Kobieta o żadnym imieniu.
Orpa to z kolei imię twardej kobiety, dosłownie „kobiety o twardym karku”.
Dlaczego Orpa została w Moabie? Jej imię wskazuje kogoś, kto ma głowę na karku, co więcej, ma ją tam mocno osadzoną. Czyli jest to ktoś, kto w przeciwieństwie do Rut ciągle myśli, że jakoś sobie poradzi.
Zupełnie odwrotną postacią jest Rut – nikt, czyli ktoś, kto już wie i zgodził się na to, że sam nic nie ma, jest nikim i nic nie zdoła zrobić. Wie, że potrzebuje przyczepić się do kogoś, bo o własnych siłach nie uda mu się wyrwać z Moabu. Rut jest nikim, czyli jest w najlepszej możliwej pozycji do tego, żeby przyjąć boskie działanie w swoim życiu. Dzieje się tak, ponieważ (zgodnie ze starym powiedzeniem) można odbić się tylko od dna, bo inaczej nie ma się od czego odbić. I ta postawa Rut jest nam tak bardzo potrzebna, żeby wreszcie przestać się oszukiwać, tylko nazwać naszą nicość po imieniu.
Ta największa bieda, to wdowieństwo, czyli całkowita zależność nie od siebie, ale od innych, która w tym tekście symbolicznie reprezentowana jest przez Noemi – niejako przewodniczkę wdowieństwa – ta bieda i bezradność okaże się drogą do wyzwolenia, do wyjścia z Moabu i na dodatek drogą niezwykle delikatną i czułą. W tekście ukryte to jest w zadziwiająco ujmującym szczególe – w pocałunku, który Noemi składa swoim synowym, wychodząc z Moabu w kierunku Betlejem. Słowo „ucałowała” w języku hebrajskim oznacza dosłownie „wziąć dwie perły i nawlec je na sznurek”. Myślę, że od razu można poczuć ogromną delikatność, czułość i cały emocjonalny ładunek zwarty w tym obrazie. Noemi, czyli słodycz, reprezentuje w tym miejscu Pana Boga, który, jak się okazuje, mieszka właśnie na samym dnie tej naszej bezradności. W momencie, kiedy do niej docieramy, chociaż tak bardzo się jej boimy, dostrzegamy, że właśnie w niej albo raczej na samym jej dnie mieszka Ten, który może nas z tej bezradności wyprowadzić, a na dodatek chce to zrobić niezwykle czule i delikatnie, jakby nawlekał perły na sznurek. Ależ rozmach ma Biblia! Widzisz to?
Bóg, który przecież urodził się w Betlejem, doskonale zna to miasto, z którego pochodzisz. Kto więc może być lepszym przewodnikiem w drodze powrotu do niego? I kto może zrobić to lepiej jak nie Ten, który pociąga nas w tym kierunku, który zaprasza nas w tę podróż czułym pocałunkiem? Subtelność tego pocałunku jednocześnie oznacza także to, że Boże działanie cechuje się ogromną delikatnością, iż większość z nas niestety może tego zupełnie nie zauważyć. Prorok Ezechiel, kiedy pisał w swej księdze o pocałunku, to użył słowa „pocałunek” na określenie „trzepocących skrzydeł”. Pocałunek zatem jest też w Biblii określanym jako coś tak subtelnie zwiewnego. Warto się temu przyjrzeć i trochę nad tym zastanowić, bo bardzo możliwe, że Bóg już od dawna próbuje nas wyrwać z Moabu, ale właśnie przez tą delikatność, zwiewność i ulotność Jego działania nie zauważamy Go i mamy na dodatek pretensje, że Bóg nie interweniuje, że o nas zapomniał.
Bardzo wielu ludzi oczekuje w tym wychodzeniu z Moabu w tym naszym nawróceniu, wydarzeń na miarę św. Pawła. Oczekujemy upadku z konia, bardzo niezwykłego spotkania, nadzwyczajnych zjawisk, najlepiej nadprzyrodzonych, a już całkiem najlepiej by było, jakbyśmy usłyszeli głos, zobaczyli twarz albo doświadczyli jakiegoś cudu, im większego, tym lepiej. Okazuje się jednak, że zazwyczaj Boże działanie jest jak stukot dwóch pereł, które właśnie trafiły na siebie w swojej wędrówce po sznurku, jest jak trzepot skrzydeł motyla, do których usłyszenia trzeba mieć niezwykle wyczulone i nastrojone ucho duszy. Dlaczego tak jest? Dlaczego Bóg nie może zawsze działać mocno, spektakularnie i bez pozostawiania wątpliwości? Ponieważ bardzo, ale to bardzo szanuje naszą wolność i samodzielność. Ponieważ nie ma w zwyczaju narzucać się tak, jak narzuca się zło. Zauważ, że kiedy zło omami człowieka, to bardzo trudno jest się wyrwać z jego sideł, czasem jest to wręcz niemożliwe o ludzkich siłach. A człowiek, który jest bardzo blisko Pana Boga zawsze może od Niego w każdej chwili odejść, zawsze bardzo łatwo osunąć się znowu w grzech i zło. Dlaczego? Dlatego, że Bóg jest wolnością i nigdy nie zmusza, nigdy nie zniewala, zawsze pozostawia wolność. I tylko ktoś, kto naprawdę chce z Nim pójść, chce do Niego przylgnąć, może doznać Jego pomocy i działania i zauważyć Go.
Tak właśnie zrobiła Rut. Napisano bowiem: ona przylgnęła do Noemi. Hebrajskie słowo „przylgnęła” po raz pierwszy pojawia się w Biblii w drugim rozdziale Księgi Rodzaju, gdzie jest napisane, że mężczyzna się złączy z kobietą i będą jednym ciałem. Tam jest to słowo. Ona tak przylgnęła do tej „Słodyczy”, do Boga, jak mężczyzna jednoczy się w bliskości z kobietą.
Jak mówi sama Rut: wszędzie pójdę za tobą, wszystko, co jest twoje, uczynię moim, nawet śmierć nas nie rozłączy, bo położę się w grobie tam, gdzie ciebie położą. Właśnie takie było przylgnięcie Rut do Noemi, które jest jednocześnie symbolem przylgnięcia bezradnej duszy do Boga.
Większość z nas nie jest jednak z Nim w takiej bliskości. My zazwyczaj trochę Go znamy, trochę chodzimy do kościoła, trochę się modlimy, trochę w Niego wierzymy, ale to wszystko tak bardzo ogólnie. I niestety właśnie dlatego ciągle siedzimy w naszym Moabie. Potrzeba więc nam przylgnięcia , wręcz szalonego przylgnięcia! Warto zauważyć, że Rut, która wychodzi z Moabu do Betlejem z Noemi, wychodzi w rzeczywistość zupełnie sobie nieznaną. Ona nigdy nie przebywała poza Moabem. Noemi to co innego. Ona wraca do miejsca, w którym już kiedyś była, do Boga, do religii, do prawa, do zwyczajów, które już zna. Ale Rut nie wie, gdzie idzie i co ją tam czeka. Jeśli już jednak cokolwiek wie, to nie są to zbyt optymistycznie nastrajające wiadomości. Zauważ, że ona zna Boga Noemi, który zabrał jej męża i który zabrał również jej dwóch synów, czyli jej męża i męża Orpy. I ta Moabitka pewnie nieraz słyszała, że śmierć tych trzech mężów to kara za grzechy tych mężczyzn, którzy zamieszkali w Moabie, gdzie mieszkać nie wolno, bo to przeklęty kraj. Na dodatek pewnie Rut nie rozumie też tego, że miłość, która łączyła ją z jednym z synów Noemi, też przez tego dziwnego Boga była traktowana jako coś złego, co skończyło się karą w postaci śmierci jej męża – bo tak jej pewnie tłumaczono, więc najprawdopodobniej tak myślała. I co zupełnie niesłychanego mówi Rut? Że właśnie ten Bóg, Bóg Noemi, który robi – w jej przekonaniu – takie straszne rzeczy, będzie jej Bogiem, czyli decyduje się na przyjęcie czegoś, czego w najlepszym wypadku nie do końca rozumie, a najprawdopodobniej czegoś, czego się zwyczajnie boi. Może również wie, że w narodzie, do którego idzie, jest prawo, które nigdy nie pozwoli jej dołączyć do tych ludzi, które zawsze będzie ją traktowało jako przeklętą i odrzuconą. Mimo to jednak idzie. Co za odwaga, co za śmiałość jest w tej kobiecie!
4.
A gdy weszły do Betlejem, zawrzało o nich w całym mieście, a kobiety mówiły: «Więc to jest Noemi!» Powiedziała do nich: «Nie nazywajcie mnie Noemi, ale nazywajcie mnie Mara, bo Wszechmogący napełnił mnie goryczą. Pełna wyszłam, a pustą sprowadził mnie Pan. Czemu nazywacie mnie Noemi, gdy Pan wydał świadectwo przeciw mnie, a Wszechmogący uczynił mnie nieszczęśliwą?» Wróciła więc Noemi, a z nią była Rut Moabitka, jej synowa, która przyszła z ziemi
Moabu. Przyszły zaś do Betlejem na początku żniw jęczmienia. (Rt 1, 19b-22)
Po dziesięciu latach nieobecności Noemi stawia swoje stopy w Betlejem. Te dziesięć lat to oczywiście symbol bardzo długiego czasu – dziesiątka w Biblii oznacza pełnię, tak jak dziesięć przykazań, które zawierają w sobie całe prawo.
Noemi w pierwszej rozmowie ze swoimi dawnymi przyjaciółkami w Betlejem, oznajmia, że nosi teraz inne imię, całkiem przeciwstawne do tego, pod którym była znana dotychczas. Jej nowe imię brzmi Mara, co z hebrajskiego najprościej tłumaczy się jako „gorycz” czy też „rozgoryczona”. Przez te dziesięć lat dokonała się więc w Noemi radykalna zmiana, przeszła od słodyczy do goryczy, od pełni szczęścia i satysfakcji do rozgoryczenia, które wszystko zatruło. Opuściła Betlejem jako szczęśliwa żona i matka, a wraca jako wdowa, która straciła nie tylko męża i dzieci, ale także całą nadzieję na jakikolwiek lepszy los – jest w końcu wdową, a to wiąże się z beznadzieją, o której już mówiliśmy.
Jeszcze dwie małe uwagi. W cytowanym na początku tego rozdziału tekście można zauważyć, że kiedy dwie wdowy weszły do Betlejem, czyli kiedy rozpoczęła się ich droga do czegoś nowego, całe miasto zaczęło szemrać, zewsząd słychać było głosy. Znając życie, rozbrzmiewały tam bardzo różne zdania. Trochę pochlebnych, ale też cała masa negatywnych. Pojawiło się pewnie mnóstwo komentarzy o tym, dlaczego wróciły, dlaczego Noemi przyprowadziła ze sobą pogankę. Wymyślono pewnie z kilkanaście wersji wydarzeń tego, co stało się w Moabie, tworzono różne opinie na temat śmierci męża i synów Noemi, i tak dalej, i tak dalej. Otóż takie głosy zawsze się pojawią. Kiedy tylko ruszymy do czegoś nowego w życiu, kiedy będziemy chcieli zostawić zło za sobą, kiedy zaczniemy żyć według nowych zasad, a co najważniejsze, kiedy zaczniemy radykalnie szukać Boga i Mu ufać, natychmiast usłyszymy głosy z miasta. Czyli wszelkie możliwe opinie na nasz temat i na temat tego, co się z nami dzieje. Dobre (i tych pewnie będzie mniej) i złe (i tych będzie cała masa). Trzeba z tym hałasem zrobić jedną prostą rzecz – nie przejmować się nim. Jedyną osobą mogącą oceniać, co się z nami dzieje, jest Bóg i to Jego słów, opinii mamy słuchać. To nie znaczy, że nie warto wysłuchać czasem, co mają do powiedzenia inni ludzie, ale nie przypisujmy im boskiej wiedzy ani nadprzyrodzonej możliwości oceny. Noemi zwięźle nazwała swoją sytuację przed dawnymi przyjaciółkami i poszła dalej swoją drogą, do swojego życia. To bardzo ważne, żeby nie dać się zwariować różnym ludzkim opiniom i sądom.
Druga rzecz to taki mały symboliczny szczegół, którym kończy się przywołany fragment Księgi Rut. Kiedy zaczęła się wspólna droga Noemi i Rut, w Betlejem miał miejsce początek żniw jęczmienia. Wszystko dopiero się zaczynało. Czekano na obfitość zbiorów, bo póki co był początek żniw. Czyli jak mówią nad Wisłą: nie od razu Kraków zbudowano. Trzeba o tym pamiętać, wyruszając w drogę: nie wszystko naprawi się od razu, nie wszystkie ścieżki wyprostują się natychmiast, niektórych owoców długo nie będzie jeszcze widać, bo to jest dopiero początek zbiorów. Dajmy sobie i Bogu czas.
A co działo się dalej w Betlejem. O tym już w następnym odcinku.
5.
Noemi miała powinowatego, krewnego jej męża, człowieka bardzo zamożnego z rodziny Elimeleka. Nazywał się Booz. Powiedziała Rut Moabitka do Noemi: «Pozwól mi pójść na pole zbierać kłosy za tym, który będzie mnie darzył życzliwością». «Idź, moja córko» – odpowiedziała jej Noemi. Rut wyszła więc i przyszła zbierać kłosy na polu za żniwiarzami, a przypadkiem tak się stało, że było to pole Booza, który był z rodu Elimeleka. A oto Booz przybył z Betlejem i powiedział do żniwiarzy: «Niech Pan będzie z wami!» – «Niech błogosławi ci Pan!» – odpowiedzieli mu. Zapytał Booz swego sługę pilnującego żniwiarzy: «Czyja jest ta młoda kobieta?» Odpowiedział sługa pilnujący żniwiarzy: «To jest młoda Moabitka, która przyszła z Noemi z ziemi Moabu. Powiedziała ona: Pozwólcie mi szukać i zbierać kłosy za żniwiarzami. Przyszła i pozostała od rana aż dotąd, a jej odpoczynek w domu był krótki». Powiedział Booz do Rut: «Słuchaj dobrze, moja córko! Nie chodź zbierać kłosów na innym polu i nie odchodź stąd, ale przyłącz się do moich dziewcząt. Spójrz na pole, na którym pracują żniwiarze, idź za nimi. Oto kazałem młodym sługom, aby ci nie dokuczali. Kiedy będziesz miała pragnienie, idź do naczyń napić się tego, co będą czerpać młodzi słudzy». Wtedy Rut upadła na twarz, oddając pokłon aż do ziemi, i zawołała: «Panie, dlaczego darzysz mnie życzliwością, tak że mnie uznajesz, choć jestem obcą?» Odpowiedział jej Booz: «Oznajmiono mi dobrze to wszystko, co uczyniłaś swojej teściowej po śmierci swego męża: opuściłaś ojca swego i matkę swoją, i swoją ziemię rodzinną, a przyszłaś do narodu, którego przedtem nie znałaś. Niech cię wynagrodzi Pan za to, coś uczyniła, i niech będzie pełna twoja nagroda u Pana, Boga Izraela, pod którego skrzydła przyszłaś się schronić». «Obyś darzył mnie życzliwością, panie mój – powiedziała – oto uspokoiłeś mnie i przemawiałeś z dobrocią do swej służebnicy chociaż nie jestem nawet równa jednej z twoich służących». (Rt 2, 1-13)
Dlaczego warto zaufać Bogu? Co stoi za Jego imieniem, że można Mu się całkowicie i totalnie powierzyć, mając pewność, że nie zawiedzie? W naszej historii biblijnej odpowiedź na te pytania ukryta jest w imieniu człowieka, którego spotyka na swojej drodze Rut, w imieniu, w którym ukryta jest cała gama przymiotów charakteryzujących Boga. To imię brzmi Booz, a oznacza ono dosłownie: „Bóg jest mocny”, „Bóg jest mocarzem”. Żeby jednak dobrze je zrozumieć, musimy uważnie przyjrzeć się tej postaci biblijnej, bo jej moc jest zupełnie inna od naszego zwyczajowego pojmowania mocy. To jest moc zbudowana na zupełnie innych fundamentach niż nasza. Niezwykle ważne jest więc dostrzeżenie, o jakie cechy chodzi, żeby przypadkiem nie pomylić jej z czymś innym, a tym samym nie zbudować sobie fałszywego oczekiwania względem tego, kim jest Bóg.
Pierwsza cecha tej mocy wyraża się w czymś, co na pierwszy rzut oka można przegapić, ponieważ wydaje się to zupełnie z mocą niezwiązane. Otóż Rut trafia na pole Booza, nie znając go jeszcze i nic o nim nie wiedząc. Jak mówi Biblia, trafia tam przypadkiem. Sytuacja była bardzo prosta: dwie kobiety zupełnie bez środków do życia musiały jakoś się o siebie zatroszczyć. W tamtym czasie nie było oczywiście żadnej opieki społecznej czy innego rodzaju zabezpieczenia socjalnego, więc musiały poradzić sobie same. Rut jako młodsza, pewnie zdrowsza i pełna sił synowa wymyśla, że będzie chodzić po okolicznych polach w poszukiwaniu jakiegoś pożywienia dla swojej teściowej i dla siebie. Rut ma nadzieję, że znajdą się jacyś dobrzy i życzliwi ludzie, którzy wspomogą biedne kobiety w potrzebie.
Jak się okazuje, Rut zupełnie przypadkiem trafia na pole Booza, mogła przecież zatrzymać się na każdym innym polu u jakiegoś innego gospodarza. Ten przypadek jest właśnie pierwszą cechą mocy Boga. Jeden z Ojców Kościoła napisał kiedyś, że przypadek to takie działanie Bożej mocy, w której Bóg chce dokonać niezwykle potężnego dzieła, ale w taki sposób, żeby nikt się nie zorientował, że to On. Dokładnie tak dzieje się i w tej sytuacji. Doskonale widać to w dalszym fragmencie Księgi Rut, kiedy nasza młoda bohaterka po powrocie z pierwszego spotkania z Boozem będzie opowiadać o wszystkim swojej teściowej i usłyszy od niej zapewnienie, że to właśnie Bóg skierował ją na to pole. Stara wdowa, bardziej doświadczona, lepiej znająca sposoby działania Boga, od razu domyśla się Jego udziału w tych, mogłoby się wydawać, przypadkowych wydarzeniach. Przypadek jest więc szczególnym sposobem działania Boga, który jest tak potężny, że potrafI w niezauważalny sposób kierować rzeczywistością, kierować tak, aby służyła Jego zamiarom, jednocześnie szanując jej samodzielność, odrębność i wolność osób biorących udział w wydarzeniach. Ta Boża potęga w kreowaniu przypadków jest oczywiście związana z Jego pokorą i delikatnością. Bóg nie chce się narzucać ze swoim działaniem i ze swoimi darami, potrzeba dużej otwartości i gotowości na przyjęcie Jego działania. Właśnie dlatego często mamy wrażenie, że Bóg nie angażuje się w nasze życie. Właśnie dlatego często jesteśmy przekonani, że mimo naszych usilnych próśb nie przychodzi nam z pomocą, a czasem wręcz wydaje nam się, że całkiem o nas zapomniał. Potrzeba szeroko otwartych oczu i wrażliwego serca, żeby zobaczyć tę Jego delikatną rękę, która prowadzi ten świat i nasze w nim ścieżki. Może najwyższa pora trochę się porozglądać wokół siebie, przypatrzeć się wydarzeniom, które nas otaczają, ludziom, których spotykamy, sytuacjom, przed którymi jesteśmy stawiani, bo bardzo możliwe, że już od dawna Bóg próbuje przeprowadzić w nas niezwykłe dzieła, ale my tego zwyczajnie nie widzimy.
Z tymi otwartymi na Boże działanie oczami związana jest druga cecha Stwórcy ukazana w postaci Booza, którą można nazwać życzliwością. Nie jest to jednak życzliwość, którą znany ze świata ludzi, ponieważ ta nasza życzliwość jest zazwyczaj postawą polegającą na byciu sympatycznym i gotowym do ofiarowania pomocy. To oczywiście bardzo piękne cechy, ale kiedy mowa o życzliwości Boga, chodzi o coś znacznie większego. Biblia mówiąc o Bożej życzliwości, używa słowa hesed, które najprościej można przetłumaczyć jako „łaska”, „dobroć”, „wierność”, „czasem” „miłosierdzie” – bardzo wiele znaczeń zawiera się w tym słowie. Warto także zwrócić uwagę na pochodzenie tego wyrażenia, a szczególnie na miejsce, które zajmuje w historii relacji Boga ze swoim ludem. Otóż słowo hesed związane jest przede wszystkim z zawarciem przymierza, z umową, która została przyjęta na Górze Synaj. Przez wejście w to przymierze Bóg zobowiązał się właśnie do życzliwości względem swego ludu, wybrał go ze wszystkich narodów świata w wyjątkowy sposób po to, żeby okazywać mu łaskę i dobroć, czyli właśnie hesed. Słowo to nabrało więc w pewnym sensie znaczenia prawnego. Bóg był zobowiązany okazywać specjalną życzliwość narodowi wybranemu, dopóki ten był wierny swojej części przymierza, czyli dopóki trwał przy Bogu. Kiedy jednak z winy ludu następowało zerwanie przymierza, kiedy lud odchodził od przykazań, kiedy rezygnował z wierności Bogu i odchodził do pogańskich bożków i wierzeń, Bóg nie był już zobligowany do okazywania ludziom wierności i dobroci, nie musiał się o nich troszczyć, ani ich wspierać. Jak się jednak łatwo domyślić, nigdy tak się nie działo. Mimo niewierności i odstępstw Bóg pozostawał wierny swojemu przymierzu i nigdy nie rezygnował z okazywania ludziom dobroci, łaski i miłości. Z czasem więc słowo hesed stało się w Biblii synonimem okazywania dobroci i miłości pomimo albo nawet na przekór ludzkiej niewierności. Jest bardzo wiele miejsc w Biblii, gdzie można znaleźć sytuacje, w których ludzie będący bardzo daleko od Boga, złamawszy wcześniej wszystkie Jego prawa i przykazania, odwołują się właśnie do Jego życzliwości, czyli do miłości względem niewiernych. Kiedy więc mówimy o Bożej życzliwości, nie odwołujemy się po prostu do Jego przychylności dla nas, ale wołamy o najwyższą formę Jego miłości, czyli o kochanie nas mimo naszych grzechów i niewierności.
W takim świetle zupełnie czymś innym staje się życzliwość Booza względem Rut, o której to życzliwości jest mowa w opisie ich pierwszego spotkania. Rut jako Moabitka jest na z góry przegranej pozycji względem Booza będącego członkiem narodu wybranego. Mimo to właśnie ona przykuwa jego uwagę, to o nią Booz dopytuje swoje sługi, to jej każe pomóc i to właśnie ją zaprasza do rozmowy, choć nie powinien się w ogóle do niej odzywać. Ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę, pytając, czym zasłużyła sobie na jego życzliwość. Właśnie w tej życzliwości Booza odsłania nam się jedna z najważniejszych cech mocy i potęgi Boga, która sprawia, że jest On tak bardzo godny zaufania, tak bardzo jak nikt inny. Jemu zupełnie nic nie przeszkadza w okazywaniu nam miłości. Żadne grzechy, żadne zło, żadna nasza przeszłość nie mogą zatrzymać Jego przychylności względem nas. Niemożliwe jest więc nawet pomyślenie o tym, że mógłby być przeciwko nam, że mógłby nie stać po naszej stronie.
Można powiedzieć, że w Bogu ta przedziwna życzliwość względem nas jest wręcz czymś koniecznym. Oczywiście nie chodzi o to, że Bóg coś musi, ale ta Jego życzliwość jest jakby częścią Jego boskiej natury. Przyjrzyjmy się temu chwilę. Dlaczego Booz okazał taką życzliwość kobiecie, którą dopiero poznał, o której dowiedział się zaledwie kilku faktów? Otóż, stało się tak, ponieważ Booz jako bardzo pobożny i sprawiedliwy Żyd przestrzegał przykazań, które w tamtym czasie obowiązywały w Izraelu. Nie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, ale na ludzi Starego Przymierza było nałożonych kilkaset różnorodnych praw i zasad, z których ogromna większość dla nas chrześcijan już się zdezaktualizowała. Bardzo wiele z nich dzisiaj może nam się wydawać dosyć absurdalnymi zobowiązaniami, jak na przykład zakaz obsiewania pola dwoma rodzajami ziarna. Jednak wiele z nich to bardzo piękne zasady i przykazania, którymi można by się do dziś kierować.
W Księdze Wyjścia jest opisane przykazanie dotyczące zbiorów, które ma ogromne znaczenie w historii Booza i Rut. Otóż jeśli rolnikowi zbierającemu na swym polu zboże podczas zwożenia do spichlerza coś wypadnie z wozu lub z ręki, na przykład snopek albo kłosy, to nie wolno mu tego zabierać ze sobą. Rolnik powinien pozostawić to na ziemi dlatego, że (jak mówi Pismo) w to miejsce może przyjść jakaś sierota albo wdowa i ta część zbiorów jest przeznaczona właśnie dla nich. Inne, bardzo podobne przykazanie głosi, że jeżeli ktoś zbiera winogrona z winorośli, to wolno mu tylko raz przejrzeć krzak. Gdy raz przejrzy krzak, zbierze owoce, a potem po odwróceniu wzroku ponownie spojrzy na krzak i okaże się, że jakieś kiście nie zostały zebrane za pierwszym razem, to nie wolno mu tego zabrać. Mówi bowiem Prawo, że z pewnością przyjdzie jakaś sierota albo wdowa i te wiszące owoce są właśnie dla nich. Co zatem robi Booz? Booz mówi do pracowników na swoim polu, aby przestrzegali przykazań, czyli aby pozwalali wdowie, którą tu akurat jest nasza Rut, zbierać to, co zostanie. W następnym fragmencie, który będziemy czytać zobaczymy, że Booz posuwa się jeszcze dalej, ponieważ nakaże swoim sługom specjalnie wyrzucać kłosy z wozów, aby Rut mogła ich nazbierać jak najwięcej. Czyli już nie tylko będzie posłuszny przykazaniu, ale pójdzie za duchem tego prawa i okaże jeszcze większą miłość i troskę względem potrzebujących.
Przykazania, które dał nam Bóg nie są więc tylko jakimś zewnętrznym prawem, jakimś zbiorem zasad, które Bóg wymyślił, żeby wskazać, nam co jest dobre, a co złe. Wierzymy głęboko, że przykazania są doskonałym odbiciem natury Bożej, są wyrazem tego, jakie jest Jego serce i jakie jednocześnie może być nasze serce, stworzone na Jego obraz i całkiem do Jego serca upodobnione. Obraz Booza przestrzegającego przykazań i w ten sposób przychodzącego z pomocą Rut jest zatem genialnym obrazem serca Bożego, które niejako zmuszone jest przez swoją naturę, żeby brać w obronę tych, którzy są w potrzebie, którzy znikąd nie mają ratunku. Zresztą gdyby uważnie przyjrzeć się wszystkim przykazaniom, to bardzo łatwo zauważyć, że każde z nich stoi na straży właśnie kogoś, kto potrzebuje pomocy i miłości.
Pozwólcie tu na małą dygresję, trochę niezwiązaną z tokiem naszej opowieści, ale według mnie bardzo ważną. W dzisiejszych czasach, choć wydaje mi się, że jest to również uniwersalna, ponadczasowa prawda, można często usłyszeć, że bardzo trudno znaleźć właściwego i godnego zaufania mężczyznę, z którym można zbudować związek. Myślę, że to nie dotyczy tylko mężczyzn, choć rzeczywiście z nimi dzisiaj są chyba większe problemy. I właśnie w postawie Booza znajdujemy coś, co jest doskonałym sprawdzianem, czy ktoś nadaje się na męża. Oczywiście nie jest to jedyny warunek, ale z pewnością istotny. Warto bowiem sprawdzić, kiedy związek jest jeszcze w powijakach, kiedy dopiero przyglądamy się sobie, czy jest u niego, w życiu tego mężczyzny ktoś, kogo on broni. Czy jest gdzieś ktoś biedny (i nie chodzi tutaj tylko o to, że musi to być ktoś ubogi, ale ktoś, kto ma jakąś biedę), dla którego ten mężczyzna jest obrońcą? Czy on kogoś przed czymś chroni? Jeśli ma na przykład chorą mamę, to jaki jest jego stosunek do niej, czy to jest coś, od czego się nieustannie wymiguje i ciągle narzeka na konieczność pomocy jej, czy też widać w nim żywą gotowość do niesienia ulgi w cierpieniu. Oczywiście nie chodzi tu o jakąś niezdrową zależność, ale o dobrze ułożoną kwestię bycia z kimś potrzebującym pomocy. Lub czy ma kolegę, którego wszyscy odrzucają, z którego wszyscy się śmieją, a on pozostaje jego przyjacielem, przyznaje się do niego publicznie, poświęca mu czas i pomaga tak po prostu? Rut poznała swojego męża, bo znalazła kogoś, kto wziął w obronę wdowę. Ta rzeczywistość, ta cecha oczywiście dotyczy też kobiet, ale nie ma się co oszukiwać – kobiety mają o wiele bardziej naturalną zdolność do zajmowania się innymi, do pomocy, niż mężczyźni, którzy w pewien sposób muszą się tego uczyć, czasem prawie od zera.
I w tym miejscu dochodzimy do czegoś niezwykle pięknego i wręcz fundamentalnego w spotkaniu Rut i Booza. W ich pierwszej rozmowie pada niesamowite sformułowanie, które w polskim tłumaczeniu nie wybrzmiewa tak niezwykle jak w hebrajskim oryginale. Otóż, w miejscu, gdzie Rut dziękując Boozowi za okazaną życzliwość, stwierdza, że tenże „przemawiał do niej z dobrocią”, w hebrajskim tekście możemy znaleźć dosłownie wyrażenie „mówił sercem do jej serca”. Co za niesamowite zdanie! Okazuje się nagle, że ta zwykła rozmowa, te kilka słów, które do siebie wypowiedzieli, stają się początkiem niezwykłej więzi, w której spotykają się dwa serca, przemawiające bezpośrednio do siebie, które (o ile można tak powiedzieć) rozumieją się bez słów. To jest zupełnie niezwykły przykład swego rodzaju zakochania od pierwszego wejrzenia albo od pierwszych słów, gdzie serca rozpoznają się jako przynależące do siebie od zawsze i na zawsze.