Serce w serce

Jak to jest możliwe? Co spowodowało tak natychmiastową więź między nimi? W jaki sposób mogła się tak szybko rozwinąć tak intensywna relacja? Otóż powody są dwa. W Boozie, który oczywiście jest tu obrazem Boga, nieustannie jest taka gotowość. Wyrażona jest ona właśnie w jego życzliwości, czyli w ciągłej gotowości, nieprzerwanej chęci przyjęcia nawet najbardziej zabłąkanego i pogubionego człowieka. W Rut zaś tą postawą było jej rzucenie się w przepaść zaufania, czyli w pójście na całego w tę zupełnie nieznaną dla niej drogę poszukiwania Boga, o którym do tej pory słyszała zaledwie kilka słów. Zauważmy, że kiedy Rut pyta Booza, czym sobie zasłużyła na życzliwość, ten odpowiada, że to właśnie jej pójście w nieznane za Noemi, dołączenie do nieznanego i obcego dla niej narodu jest zasługą. Czyli nic innego jak rzucenie się w przepaść. Kiedy Bóg napotyka duszę gotową na taki skok, wtedy ich serca natychmiast się spotykają i wchodzą w relację, o której dusza nawet nie była w stanie pomyśleć czy sobie ją wyobrazić. Serce w serce.

 

Serce w serce

WSTĘP

Tak zawsze działo się drugiego dnia Pięćdziesiątnicy. Tej żydowskiej, jeszcze z czasów przed Panem Jezusem. Wieczorem tego dnia cała rodzina siadała razem, żeby czytać. Nie w synagodze, nie w świątyni czy jakimkolwiek innym świętym, ważnym miejscu, ale w domu. Obowiązkiem ojca rodziny było zapewnienie wybornego wina, które koniecznie musiał kosztować każdy słuchacz. Potem rozpoczynało się długie całonocne czytanie. Aż do świtu. Koniecznie aż do świtu, bo właśnie o tej porze dnia Bóg sprawia, że to, co się czyta, dzieje się naprawdę. Bo każdego poranka Bóg stwarza wszystko na nowo, więc trzeba czekać przez całą noc, słuchając o Jego dziełach, aby o świcie ich doświadczyć. Drugiego dnia Pięćdziesiątnicy oczekiwano na spełnienie tego, co zawarto w Księdze Rut.

Księga Rut jest jedną z tzw. Pięciu Ksiąg Megilot, czyli pięciu ksiąg Starego Testamentu, uważanych przez pobożnych Żydów za księgi, które ciągle się dzieją, które bez względu na czas i miejsce nieustannie, niezmiennie się wydarzają. Każda z tych ksiąg oczywiście opisuje realne, historyczne wydarzenia, ale jednocześnie każda z nich spełnia się w czasie, gdy jest czytana. Te księgi były związane z pięcioma najważniejszymi świętami kalendarza żydowskiego. Podczas każdego święta odczytywano albo raczej melodyjnie śpiewano jedną z nich. Księga Rut była związana ze Świętem Pięćdziesiątnicy i właśnie wtedy ją odczytywano. Robiono to jednak nie w synagodze, lecz w domach rodzinnych.

Chciałbym Cię, drogi Czytelniku, zaprosić do właśnie takiego przeczytania historii Rut Moabitki. Ośmielam się wejść w rolę ojca, który swojej rodzinie, swoim dzieciom czyta tę opowieść. Czyta z przekonaniem, że nie jest ona tylko zapisem wydarzeń sprzed wielu tysięcy lat, ale będącym w zasięgu Twojej ręki pomostem prowadzącym do spotkania z Bogiem twarzą w twarz. Mam przekonanie, że ta historia opowiada o spotkaniu Twojej duszy z Bogiem, spotkaniu niesłychanie wytęsknionym przez Boga, który w trakcie czytania będzie schodził po niebiańskiej drabinie, żeby spotkać się z Tobą tak, jak jeszcze nikt nigdy się z Tobą nie spotkał. Usiądź więc wygodnie – cała noc przed nami – może nalej też sobie lampkę wybornego wina albo po prostu przygotuj dobrą herbatę i posłuchaj tej najbardziej niezwykłej historii, która wydarzyła się przed wieloma wiekami, kiedy Bóg zawędrował na koniec świata, czyli do Moabu.

1.

W czasach, gdy rządzili sędziowie, nastał głód w kraju. Z Betlejem judzkiego wyszedł pewien człowiek ze swoją żoną i swymi dwoma synami, aby osiedlić się w ziemi Moabu. Nazywał się ten człowiek Elimelek, jego żona – Noemi, jego dwaj synowie – Machlon i Kilion. Byli oni Efratejczykami z Betlejem judzkiego. Przybyli na ziemię Moabu i tam zamieszkali. (Rt 1, 1-2)

Księga Rut to tylko cztery rozdziały i mogłoby się wydawać, że niewiele można opowiedzieć w tak krótkim czasie. Przyjrzyjmy się pierwszym kilku wersetom, żeby zobaczyć, jak niezwykle gęsty i obficie wypełniony treścią jest ten tekst. Pierwsze postaci, na które natrafiamy, to rodzina: Elimelek, Noemi i ich dwóch synów. Bardzo piękni ludzie. Elimelek to imię, które po polsku oznacza „Pan jest moim królem”, „Bóg jest moim królem”. Elimelek jest zatem człowiekiem, który ma wypisane w swoim sercu i w swoim imieniu, że Bóg w nim rządzi, że Bóg jest Panem wszystkiego, co w nim jest. Cudowny mężczyzna. Jego żona to Noemi. Ona ma imię, które powinna mieć każda kobieta, Noemi bowiem można najprościej przetłumaczyć jako „moja słodka”. W niej jest sama rozkosz, w niej nie ma goryczy, nie ma cierpienia, nie ma samotności, nie ma bólu, ona jest chodzącą słodyczą. Mieszkają w Betlejem. Betlejem zaś oznacza „dom pełen chleba”. Można więc powiedzieć, tak trochę żartem, że Betlejem to taka wielka piekarnia, co z kolei znaczy, że ludzie tam mieszkający są syci, bo przecież trudno sobie wyobrazić, żeby brakło im chleba. Ich miasto jest nazwane domem chleba, czyli miejscem, gdzie ludzie nie odczuwają głodu, niczego nie łakną, wszystko mają – to bardzo idealistyczny obraz stanu ludzkości, która jest we wszystko wyposażona, która jest pełna wszystkiego. Zauważcie, że w tym pierwszym, krótkim opisie można znaleźć przedstawiony w bardzo symboliczny sposób obraz raju: mężczyzna i kobieta, oboje o wspaniałych imionach, które wyrażają ich przepiękne cechy, żyjący w miejscu obfitującym, gdzie niczego nie brakuje. Autor Księgi Rut chce nam więc opowiedzieć historię, która nie tylko wydarzyła się na ziemi w konkretnym mieście i w konkretnym czasie, ale roztacza wizję, którą chce nam opowiedzieć o całej ludzkości, o każdym człowieku, w każdym czasie i w każdym miejscu na ziemi.

Ta rajska wizja zostaje jednak bardzo szybko popsuta. Bardzo szybko, bo już w pierwszym wersecie słyszymy o głodzie, który nawiedza tę krainę w czasach sędziów. Nawet chwili nie możemy się nacieszyć rajską beztroską, bo od samego początku widzimy, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Midrasze żydowskie podają, że szczęście w raju, zanim popełniliśmy grzech pierworodny, trwało tylko sześć godzin. Cała późniejsza historia ze wszystkimi jej tysiącleciami to już historia świata popsutego przez grzech. Bardzo szybko więc uciekliśmy ze świata, który zaproponował nam Pan Bóg. Opuściliśmy go po to, żeby osunąć się w gehennę, którą przygotowaliśmy sobie przez nasz grzech. Właśnie dlatego w tej księdze tylko na początku, tylko w pierwszym zdaniu, dosłownie przez chwilę, jest dobrze. Zaraz potem przychodzi głód. Głód, którego doznają wszyscy ludzie na świecie. Głód, który jest w każdym człowieku.

Historia opowiedziana w Księdze Rut to czasy sędziów. Historycznie chodzi oczywiście o pewną formę władzy praktykowaną w tamtych czasach między innymi w rozstrzyganiu sporów między ludźmi. W Izraelu taki ustrój utrzymywał się przez bardzo długi czas, a było to spowodowane przekonaniem, że jedynym prawdziwym władcą ludu wybranego jest Jahwe. Ziemscy przewodnicy ludu pełnili zatem tylko funkcję wspomagającą w różnych codziennych, a często jedynie militarnych dziedzinach życia. Myślę jednak, że to sformułowanie o „czasach sędziów” można też usłyszeć inaczej, bardziej symbolicznie. Czasy sędziów czyli czasy, kiedy się osądza, a osądzanie, to bardzo adekwatne określenie świata po grzechu, świata, w którym żyjemy. Nasza codzienność to przecież hegemonia opinii publicznej, wartości w oczach innych, docenienia na forum publicznym. Nasz świat jest wypełniony ludźmi poszukującymi akceptacji i dowartościowania, którzy drżą na samą myśl o tym, że ktoś może ich nie akceptować. I nie chodzi tu oczywiście jedynie o sferę publiczną, to jest przede wszystkim bardzo wewnętrzna właściwość każdego człowieka po grzechu pierworodnym, bo to jest jeden z jego skutków, to jest brzemię, które ciągle w sobie nosimy. Przecież jednym z pierwszych owoców dania posłuchu szatanowi w ogrodzie rajskim było właśnie poczucie wstydu posunięte aż do konieczności ukrycia się w krzakach z obawy przed spojrzeniem Boga i człowieka. Od tego czasu wszyscy żyjemy w panicznym lęku o to, co inni o nas pomyślą, jak nas ocenią, czy nas nie osądzą, nie odrzucą i czy nami nie pogardzą. To są właśnie czasy sędziów, przed którymi ciągle bezskutecznie próbujemy uciec do jakiegoś świata, w którym wreszcie bylibyśmy od tego wolni. Ten głód akceptacji i docenienia jest tak wielki, że postanawiamy w końcu udać się do Moabu, a to niestety nie jest zbyt dobry pomysł.

Ród Moabitów wziął się z kazirodczego związku Lota z jego dwoma córkami. Kiedy była niszczona Sodoma i Gomora, Lot uciekł stamtąd i schronił się w jednej z jaskiń w pobliskich górach. Tej nocy jego córki najpierw upiły swego ojca, a potem spały z nim. Z tego związku wyszły dwa narody: Moabici i Ammonici, które są przeklęte dla Izraela. Żydom nie wolno wchodzić w żadne relacje z członkami tych narodów, nie wolno się z nimi kontaktować, nie wolno do nich jeździć, a już nie daj Boże wejść w związek małżeński z kimś z Moabu. Każdy inny naród pogański miał u Izraelitów prawo do tego, by w trzecim pokoleniu od momentu zamieszkania w ziemi Izraela wejść do narodu wybranego. Każdy inny naród pogański poza Moabitami i Ammonitami. I tak gdyby Egipcjanin przybyły na ziemie Izraela miał syna, a ten syn miałby syna, to ten jego wnuk mógłby być już Żydem, mógł zostać przyjęty do narodu wybranego. Takie było prawo. Nie dotyczyło ono jednak Moabitów, którzy nigdy, w żadnym pokoleniu nie mogli wejść do narodu wybranego.

Moab jest więc dla Izraela synonimem wszystkiego, co przeklęte, co odrzucone, co nic niewarte, co domaga się tylko i wyłącznie unikania. Moab to więc jakby kwintesencja osądu. I to właśnie tam, do Moabu, Elimelek ucieka ze swoją rodziną w czasach głodu. Czytając tę historię na poziomie duchowym, mamy w niej do czynienia z obrazem kogoś, kto pogrąża się coraz bardziej w osądzie, kto poszukując ciągle drogi ucieczki od opinii innych, od pogardy, od poczucia osamotnienia i odrzucenia, zanurza się w osądzie coraz bardziej i bardziej, aż do tego stopnia, że staje się mieszkańcem najbardziej odrzuconego i znienawidzonego kraju. Osąd osiąga swoje maksymalne granice.

Pierwsze pytanie, na które warto więc w tym kontekście sobie odpowiedzieć, to pytanie o to, gdzie siebie osądzamy, gdzie sobą gardzimy, gdzie jesteśmy przekonani, że należy się nam Moab. Każdy z nas doskonale wie, gdzie to jest, gdzie jest coś, co nazywa w swoim życiu przekleństwem, gdzie jest takie miejsce, w którym mówi sobie: tam nigdy nie będzie dobrze, to, co mam, to nawet w sto dwudziestym piątym pokoleniu nie stanie się czymś dobrym. Dokładnie wiesz, gdzie jest, mówiąc krótko, Twój przeklęty Moab, gdzie jest ta przestrzeń, gdzie sam siebie bezlitośnie osądzasz. To pierwsze pytanie, które zadaje nam Księga Rut, jest niesłychanie ważne. Bez konkretnego, szczegółowego i nade wszystko prawdziwego, szczerego nazwania tych osądów nie można ruszyć do wolności. Jak mówi Pan Jezus, prawda jest tym, co wyzwala, więc musimy się na nią odważyć, choć może to być bolesne, choć możemy mieć w sobie od razu chęć ucieczki, to bez tego pierwszego kroku nie pójdziemy dalej.

Krzywda, którą zły duch wyrządza nam w najbardziej podstawowy sposób, to nieustanne przychodzenie do nas z osądem. On ciągle nas oskarża o rzeczy prawdziwe i nieprawdziwe. Oskarża o realne grzechy, wyolbrzymiając je w zupełnie niewiarygodny sposób, i o coś, czego nie zrobiliśmy, wmawiając nam nieprawdę. Człowiek nie jest w stanie przyjąć takiej dawki osądzających go twierdzeń, tym bardziej, że wszystkie osądy w taktyce złego są albo nieprawdziwe albo oparte na prawdzie, ale wyolbrzymione i rozdmuchane do nieznośnych rozmiarów. Jeśli nie możemy czegoś unieść, to zwalamy to na kogoś innego, żeby nie musieć samemu tego dźwigać. W ten sposób jednak koło osądzania rozszerza się coraz bardziej i bardziej, aż staje się monstrualnym i zamkniętym kręgiem. Ta taktyka działania złego jest obecna już od pierwszego jego publicznego wystąpienia na arenie historii. Pamiętasz, jak było z Adamem, Ewą i wężem w ogrodzie rajskim? Co powiedział Adam, gdy Bóg przyszedł go zapytać o jego nieposłuszeństwo? „To nie ja, to Ewa”. Co zrobił? Zwalił winę na kogoś innego. Osądził. Potem Pan Bóg poszedł do Ewy i co powiedziała Ewa? „To nie ja, to wąż mnie zwiódł”. Zwaliła winę na kogoś innego. Niektórzy śmieją się, że wąż już nie miał na kogo zrzucić winy i zostało, że to on. Osąd i przerzucanie winy na innych to podstawowy mechanizm działania złego.

Kiedy rozmawiam z ludźmi, kiedy patrzę na dzisiejsze czasy sędziów, jestem absolutnie przekonany, że najważniejszą rzeczą, która jest dziś do zrobienia, to odkręcenie tego osądu, odkręcenie tego wszystkiego, co źle o sobie mówimy, jak źle na siebie patrzymy, jak źle o sobie myślimy i jak wierzymy w to wszystko, co inni źle o nas mówią, myślą, jak patrzą. I pierwszą rzeczą, którą chciałbym, żebyś zrobił, to żebyś ponazywał ten osąd, który jest w Tobie, żebyś go zlokalizował i nazwał. I nie jest ważne, czy przyczyną tego są rzeczy realne czy nierealne. Nieważne, czy sobie powiesz, że słusznie się oskarżasz czy niesłusznie się oskarżasz. Znajdź osąd, znajdź dzisiaj te miejsca, gdzie ktoś – Ty sam albo inny człowiek, albo szatan – mówi o Tobie źle. Nazwij sobie wszystko, gdzie o Tobie jest źle mówione. Dlatego, że głód, który masz, ten głód, o którym jest mowa w Księdze Rut, nie może zostać zaspokojony właśnie z tego powodu.

Kiedy Bóg do Ciebie przychodzi, a On co chwilę przychodzi do każdego z nas, i próbuje powiedzieć Ci słowa błogosławione, takie, jakie mówił pierwszym ludziom w Księdze Rodzaju, gdy patrzył na Adama i Ewę, słowa absolutnego podziwu i zachwytu, to ogromna większość z nas nie jest w stanie w to uwierzyć i odpowiada Bogu: nie widzę tego, nie czuję tego, nie kochasz mnie. Dlaczego? Z powodu tych wszystkich osądów, które w nas są, z powodu tego nieustannego jątrzenia osądu, który nam wpuszcza zły. Co zrobił Elimelek, kiedy wyemigrował do Moabu? Wszedł w osąd. Ludzie, którzy wcześniej mówili, że jest błogosławiony, bo jest bogaty (a dla tamtej kultury bogactwo oznaczało Boże błogosławieństwo), potem zaczęli go przeklinać, a nawet wprowadzili w ten cykl osądu Boga, którego postawili w roli sprawiedliwego – w ich mniemaniu – sędziego karzącego tę rodzinę trzema śmierciami jako karą za grzech, czyli osądem. To są czasy osądu, kiedy ludzie źle mówią o sobie nawzajem, kiedy źle mówią sami o sobie i kiedy Bóg (w ich opinii) również mówi o nich źle. To jest kraina Moabu.

Ale Moab to nie tylko kraj osądu. Jego stolica nosi nazwę Kir-hareseth i według proroka Izajasza mieszkańcy tego miasta znani są na całym świecie z unikatowej receptury na placki z rodzynkami, którymi ponoć zajadają się jak mało kto. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że owe placki z rodzynkami, które produkują w Kir-hareseth, właściwe dla Moabitów, czyli właściwe dla nas, są jednocześnie pokarmem prostytutek. Tak o tym pisze w trzecim rozdziale swojej księgi inny prorok, Ozeasz. Twierdzi, że ulubioną rzeczą, którą jedzą prostytutki, są placki z rodzynkami. Kraj Moabu jest zatem krajem prostytutek, niekoniecznie w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale raczej jako określenie pewnej duchowej postawy. W Biblii, szczególnie w Starym Testamencie, można bowiem bardzo często znaleźć porównanie odstępstwa od wiary w Boga, wybór zła i grzechu do prostytucji. Naród wybrany, który jest szczególną własnością Boga, który jest Mu specjalnie poświęcony, jak żona mężowi, kiedy odchodzi od tej wierności, kiedy przyjmuje pogańskie wierzenia i nie przestrzega przykazań, porównywany jest właśnie do prostytutki czy nierządnicy.

Drugą więc kwestią do rozważenia dla każdego mieszkańca Moabu powinno być pytanie o duchową prostytucję, czyli o wszystkie miejsca naszej niewierności. Każdy z nas ma w życiu taką przestrzeń, o której wie, że zdradza tam siebie, zdradza swoją godność, zdradza swoją wartość, zdradza dobro, zdradza Boga. Trzeba to nazwać. Wszyscy w jakiś sposób uprawiamy prostytucję, wszyscy gdzieś siebie sprzedajemy. Ja osobiście potrafię bardzo szybko zlokalizować te miejsca, gdzie wiem, że za jakąś przyjemność, za akceptację, za miłość, sprzedaję swoją godność, sprzedaję swoją wartość, jestem mniejszy niż powinienem, bo nie chce mi się, bo jestem leniem, bo chcę akceptacji. I każdy z nas ma w sercu takie miejsca, gdzie handluje pięknem, które Pan Bóg w nim złożył, gdzie za cenę zdrady Boga albo dobra chce uzyskać coś, co wydaje mu się niezbędne do szczęścia, choć jednocześnie bardzo często wie, że to jest najzwyczajniej na świecie złe. Każdy z nas, bo nie ma przecież człowieka bez grzechu, jest w taki czy inny sposób niewierny. A zatem drugie pytanie na początek to: gdzie się prostytuujesz? Gdzie uwłaczasz swojej wartości i godności? Gdzie sprzeniewierzasz się miłości Boga?

I wreszcie ostatnia sprawa, ostatnie pytanie związane z tymi pierwszymi wersetami Księgi Rut. Jeśli wszyscy jesteśmy w jakimś sensie mieszkańcami Moabu, czyli potomkami Lota, to mamy również w porządku duchowym pewną wspólną z nim cechę, której warto się przyjrzeć. Otóż, kiedy Lot wychodził z Sodomy, która miała być zniszczona, Pan Bóg poprosił go, żeby poszedł w góry, które były dobrym schronieniem w czasie zagłady miasta wcześniej zamieszkałego przez niego. Lot wysłuchał słów Boga, rozejrzał się wokół i zobaczył, że góry, o których Pan mówił, są bardzo wysokie. Być może wygrała w nim też ciekawość, która skłaniała go do tego, by być świadkiem zagłady Sodomy – w końcu deszcz ognia i siarki to niecodzienne zjawisko. Ostatecznie Lot oznajmił Bogu, że wolałby, mimo Jego sprzeciwu, schować się na nizinie w małym domku, z którego dobrze będzie widać zniszczenie Sodomy i Gomory. Był przekonany, że nic mu tam nie grozi, że przeżyje. I rzeczywiście przeżył. Ale niestety cena – kazirodcza relacja z córkami – była bardzo wysoka.

Moabici są więc ludźmi, którzy wzięli się z takiego kompromisu, ze zgody na coś małego zamiast wielkiego, co zaproponował Bóg. Pomijając już kwestie geograficzne, to wydarzenie jest bardzo pięknym symbolem Bożego zaproszenia do rzeczy wielkich, ponad które my niestety stawiamy rzeczy łatwe, małe i po prostu zaspokajające nasze najpośledniejsze potrzeby: ciekawość i wygodę. Trzecią więc rzeczą, ostatnią z tej pierwszej części, o którą musimy się na początku lektury Księgi Rut zapytać, są nasze wymagania względem samych siebie. Jest to zatem pytanie o stawiane sobie poprzeczki i o cele, które próbujemy zrealizować. Gdzie nie realizujemy swoich wielkich i dobrych marzeń? Gdzie pragniemy czegoś bardzo pięknego i jednocześnie prawdopodobnie bardzo trudnego, ale z powodu niewiary w siebie, zwątpienia w Bożą pomoc albo z powodu podszeptów złego rezygnujemy z tego na rzecz spraw małych, przyziemnych i niewiele wartych, może niekoniecznie od razu złych, ale nie tak dobrych i wspaniałych, które proponuje nam Bóg? Gdzie odkładamy na bok wielkie sprawy z tak marnego powodu jak grzech, lenistwo czy strach przed porażką? Czy widzimy te wysokie i niezdobyte góry, w które zaprasza nas Bóg? I czy widzimy te marną chatynkę na równinie, gdzie postanowiliśmy ze strachu zamieszkać, bo najlepiej jest nam w cichym i ciepłym kącie, o którym niestety wiemy, że nie zaspokaja naszych wielkich pragnień i zamierzeń, ukrytych głęboko w naszych sercach?

2.

Elimelek, mąż Noemi, zmarł, a Noemi pozostała ze swymi dwoma synami. Oni wzięli sobie za żony Moabitki: jedna nazywała się Orpa, druga nazywała się Rut. Mieszkali tam około dziesięciu lat. Obaj – tak Machlon, jak i Kilion – również zmarli, a kobieta pozostała, przeżywszy obu swych synów i swego męża. (Rt 1, 3-5)

Moab był naprawdę potwornym miejscem do życia, czego najlepszym chyba symbolem jest główne bóstwo, któremu oddawano tam cześć, czyli Kemosz. Tego bożka Babilończycy nazywali Nergalem, a Grecy Aresem, czyli bogiem wojny i śmierci. Wersja moabska była z tych wszystkich najgorsza, ponieważ wierzono, że ów bożek łaknie nieustannie ludzkiego życia, najlepiej świeżego i niewinnego, dlatego w ofierze składano mu malutkie dzieci, niemowlęta. A skoro jego głód był wiecznie niezaspokojony, ciągle potrzeba było nowych dostaw pokarmu – rytualnym morderstwom nie było końca. Powiedzieć o Moabie, że był krainą okrutnej śmierci to nic nie powiedzieć. I choć może wydawać się nam to jednocześnie niezwykle okrutne, jak i odległe od naszego świata – takie rzeczy przecież już nie mogą się dziać w XXI wieku – to mam przekonanie, że te słowa doskonale opisują to, gdzie żyjemy i jak żyjemy. I nie chodzi mi tutaj o fakt, że na świecie są wojny czy też o to, że ciągle wydarzają się bestialskie morderstwa małych dzieci, nie wspominając nawet o przerażającej skali aborcji na świecie. Chodzi mi o zupełnie inny porządek, inny poziom rzeczywistości, który jest absolutnie powszechny, który nie ogranicza się tylko do jakichś rejonów świata objętych bezprawiem czy wojną.

Uciekające z nas życie to jedna z najbardziej powszechnych chorób człowieka. Iluż to ludzi na świecie czuje się mordowanych przez swoich najbliższych, przez rodziców, małżonków, dzieci, przyjaciół czy po prostu przez napotykanych ludzi? Ileż relacji wysysa z człowieka życie, radość, nadzieję i dobro? Ileż jest takich obietnic miłości, które zapowiadały pełnię szczęścia, a stały się koszmarem opuszczenia, zdrady i braku najmniejszego nawet dobra? Ileż morderstw, cichych i często niedostrzegalnych z zewnątrz dzieje się pomiędzy ludźmi na świecie? Ileż śmierci panoszy się w nas z powodu samotności, odrzucenia, pogardy i odepchnięcia przez innych? Co gorsza, bardzo wielu z nas ma też swojego własnego wewnętrznego mordercę, karmionego przez szatana, który wysysa z nas nadzieję i życie. Ileż w nas samych śmierci spowodowanej grzechem, głupotą i nieudolnym poszukiwaniem szczęścia tam, gdzie nigdzie go nie widziano? Ileż razy sami się przez takie działanie poraniliśmy, skrzywdziliśmy albo i doprowadziliśmy na skraj życia duchowego, emocjonalnego czy wręcz fizycznego? Kemosz, choć ciągle zmienia imiona, cięgle działa w tym świecie i jego kult ma się całkiem dobrze, żeby nie powiedzieć, że rozwija się jak nigdy dotąd.

I kiedy mieszka się w Moabie, czyli w krainie, gdzie rządzi bóg Kemosz, i nawet jeśli jest się doskonałą i piękną rodziną jak rodzina Elimeleka i Noemi, to zaczynają dziać się złe rzeczy. Symbolicznym i bardzo tragicznym obrazem tego są ich dwaj synowie, którzy stają się jakby obrazem skutków bycia mieszkańcem Moabu. Kilion i Machlon – ich bardzo brzemienne w znaczenie imiona są drogowskazami, kierującymi naszą uwagę na to, jakie są owoce przebywania w krainie śmierci. Kilion można przetłumaczyć z jednej strony jako „tęskniący” i „kruchy”, co doskonale obrazuje konsekwencje wynikające z mieszkania w tak strasznym miejscu, z drugiej zaś strony Kilion oznacza także „zagładę”. To jest zatem dziecko, które nosi w sobie zagładę – wszystko, co bierze się z Moabu ma w sobie zadatek zagłady, jakby z góry jest do niej przeznaczone. Imię Machlon można natomiast przetłumaczyć tylko w jeden sposób: Machlon znaczy „choroba”. Machlon i Kilion – choroba i zagłada. Wyraźniej i prościej Biblia chyba już nie mogła tego nazwać. Myślę, że bardzo wielu z nas nosi takie imiona. Bardzo wielu z nas żyje w przekonaniu, nie do końca nazwanym, ale mocno przeczuwanym, że wewnętrznie toczy nas jakaś choroba i nadciąga na nas nieunikniona zagłada. Bardzo wielu z nas żyje w nieustannym strachu, w lęku i oczekiwaniu na dzień, kiedy te wszystkie najgorsze wizje i przeczucia w końcu się ziszczą, staną się faktem, przerażającym i obezwładniającym faktem.

I każdy człowiek żyjący w takim stanie, doświadczający tych lęków i przerażeń panicznie szuka jakiegoś lekarstwa, czegoś, co pozwoliłoby mu wreszcie wyrwać się z tego kołowrotu zniszczenia i nadciągającej zagłady. Chyba wszyscy zgodzimy się, że najlepszym lekarstwem, jakie znamy, jakiego ciągle szukamy, jest po prostu miłość. Bo przecież kiedy ona jest, kiedy jest ktoś, kto kocha, to wszystko wydaje się możliwe do przetrwania. Wiemy doskonale, że nie unikniemy wszelkich chorób, zniszczeń i zagład, dlatego nade wszystko szukamy miłości, która jeśli ich nawet nie oddali, to pozwoli je przetrwać, bo będzie ten ktoś, z kim będzie można przez nie przejść. I dokładnie to dzieje się z Machlonem i Kilionem – postanawiają znaleźć sobie żony.

Mamy więc w Moabie trzy małżeństwa: Elimeleka i Noemi oraz małżeństwa Machlona i Kiliona, którzy biorą za żony: Orpę i Rut. I nietrudno zauważyć, jak wszystkie te trzy związki się kończą: umierają Elimelek, Machlon i Kilion. W końcu jesteśmy w królestwie Kemosza, więc śmierć ma tu zawsze decydujące słowo i zawsze zbiera swoje przerażające żniwo. Co to oznacza? Czy miłość nie jest więc lekarstwem? Czy miłość, która wydaje się być jedynym ratunkiem, jest tylko kolejną złudną nadzieją, która w najlepszym wypadku donikąd nie prowadzi, a w najgorszym powoduje nieskończenie większe cierpienie związane ze stratą ukochanej osoby? Otóż odpowiedź nie jest łatwa i niestety brzmi: tak dokładnie jest. Z jednym małym, ale niezwykle istotnym dopowiedzeniem – tak jest, kiedy miłość buduje się w Moabie albo raczej według moabskich reguł i zasad. Tu właśnie ukazuje się niezwykła przebiegłość przeciwnika ludzkości, jakiekolwiek nadamy mu imię: Kemosz czy po prostu diabeł. On potraf zniszczyć nawet najwspanialsze Boże pomysły, jeśli tylko poddamy się jego koncepcjom i zamierzeniom. W jego królestwie śmierci nic nie może się ostać, nic nie ma szans na przetrwanie i ocalenie, bo on jest panem zagłady i zniszczenia. I niestety pozwalamy mu na to również w dziedzinie miłości, która miała być ostatnim, najważniejszym ratunkiem danym przez Boga.

Dlaczego na świecie coraz mniej jest ludzi, którzy chcą sobie przed Bogiem ślubować miłość aż do śmierci, czyli miłość, która nigdy nie ma się skończyć? Skąd wziął się ten dziwaczny pomysł związków partnerskich, czyli związków na dobre i na dobre, a nie na dobre i na złe? Związków, które łączą ludzi, ale jedynie na czas pomyślności, powodzenia i dogadywania się? Dlaczego tak łatwo jest nam zamienić miłość na zwykłe doznania seksualne albo zmyślnie skonstruowane układy finansowo wspomagające, które niewiele mają już wspólnego z oddawaniem życia za siebie nawzajem? Wszystko to dzieje się z jednego bardzo prostego powodu – w Moabie nie wierzy się już w miłość. W Moabie wierzy się w uczucia, w zmysłowość, w życiową kalkulację albo w wewnętrzne odczucia i zakochania. I choć gdzieś głęboko w każdym człowieku jest ciągle

pragnienie wyżyn miłości, czyli miłości zupełnie nieskoncentrowanej na sobie, oderwanej od własnego egoizmu, wolnej od seksualnych zniewoleń i wynaturzeń, miłości, która chce się spalać całkowicie dla drugiego człowieka i wszystko poświęcić dla niego, to niestety reguły moabskie, reguły miłości łatwej, szybkiej i niewymagającej poświecenia wygrywają i zdobywają coraz szersze grono wyznawców. Bo przecież wydaje się, że tak najszybciej można znaleźć szczęście, że w ten sposób wreszcie minie ten dojmujący strach przed samotnością, niespełnieniem i poczuciem bezsensu. Czekać z seksem do ślubu – po co się męczyć? Zrezygnować z własnych ambicji i pragnień na rzecz drugiego człowieka – przecież to przeżytek z czasów średniowiecza. Męczyć się w sprawach łóżkowych jakimiś zasadami, które nie pozwalają nam zawsze, wszędzie i na każde zachcenie – toż to przecież okrutne tortury, którymi ciemięży się ludzi. Trwać w wierności wobec współmałżonka, który już nie kocha jak kiedyś albo co gorsza zdradza – przecież to wbrew zdrowej miłości własnej. Nieustanne przebaczanie słabości drugiej stronie, trwające latami i nieprzynoszące efektu – zwyczajnie i po prostu po co? Takich zdań można by oczywiście mnożyć jeszcze tysiące, ale wszystkie one sprowadzają się do jednego prostego wniosku: tej prawdziwej, tak bardzo przez nas upragnionej miłości już po prostu nie ma. I choć wszystkim nam o nią chodzi, choć wszyscy jej poszukujemy, marzymy o niej i tęsknimy za nią, prawie nikt już jej nie może znaleźć, bo daliśmy sobie wcisnąć tę fałszywkę, którą podsuwa nam Kemosz.

I to, co trzeba nam dzisiaj zrobić w związku z tym fragmentem Księgi Rut, to na nowo uwierzyć w miłość. Uwierzyć, byśmy nie dali sobie tak łatwo wmówić, że w tym świecie nie da się już kochać w nieziemski sposób, że ten świat jest już tak popsuty albo tak głupi, albo w ogóle jakiś tam, że marzenie o miłości to tylko utopia, mrzonka dla oderwanych od rzeczywistości. Ale właśnie o to chodzi, żebyśmy się wreszcie od tej moabskiej rzeczywistości oderwali, wznieśli ponad nią! Nie wierz temu, co wmawia nam diabeł! Da się kochać! Da się kochać od urodzenia aż do śmierci! Bo zostaliśmy stworzeni tylko w jeden sposób, jeden jedyny sposób. Stworzył nas Bóg, który jest miłością. I On nie potraf nic innego poza kochaniem. Co więcej, dał nam całą swoją zdolność do kochania. A to znaczy, że potrafmy kochać aż do śmierci, że potrafmy tracić życie za siebie nawzajem, że jesteśmy w stanie ofiarować się drugiej osobie w sposób, który przekracza wszelkie nasze wyobrażenia i przypuszczenia, że jesteśmy do czegoś takiego zdolni. I choć zły nieustannie będzie nam wciskał czarną wizję małej albo wręcz niemożliwej miłości, jesteśmy w stanie oprzeć się temu złudzeniu. I jestem absolutnie przekonany, że każdy człowiek na świecie, bez względu na to, jaka jest jego historia, jakie nieszczęścia i tragedie związane z miłością już mu się przydarzyły, to gdzieś głęboko wierzy właśnie w taką miłość. I nawet jeśli karmi się tą złudną albo wmawia sobie, że ona mu wystarczy i go zaspokoi, to gdzieś bardzo głęboko ma pragnienia czegoś całkiem innego, takiej miłości, o której tu właśnie mowa.

Wiesz, dlaczego taka miłość jest możliwa? Bo Bóg nam to obiecał. Wiesz, gdzie nam to obiecał? W tym, czego często tak bardzo nie lubimy, a to coś się nazywa dziesięć przykazań. Czemu o tym mówię? Bo Elimelek, Noemi i ich synowie byli w Moabie przez dziesięć lat. Ojcowie Kościoła w tym okresie dziesięciu lat zawsze widzieli próbę realizacji przykazań danych na Synaju. Problem w tym, że Elimelek i jego bliscy na opak zrozumieli słowo Boga. Zadaj więc sobie pytanie, jak Ty rozumiesz przykazania. Pierwsza odpowiedź, która się nasuwa to taka, że Bóg coś kazał i czegoś zabronił. Pewnie w większości myślimy, że są pewne rzeczy, które nam wolno robić i są też takie, których nie wolno, i właśnie ten dziwny zbiór nazywamy przykazaniami. A wiesz, czym są przykazania? Przykazania to obietnice umiejętności kochania. Jak zajrzysz do Księgi Wyjścia i zobaczysz, jak zostały spisane przez Mojżesza, to zauważysz, że zostały napisane w czasie przyszłym. Nie powiedziano w nich: nie zabijaj, tylko: nie będziesz zabijał. Nie ma tam także słów: nie cudzołóż, tylko Bóg powiedział do Mojżesza: nie będziesz cudzołożył. Wszystko w czasie przyszłym. Bóg stoi przed Mojżeszem i mówi: jeżeli ze Mną będziesz, to Ja to wszystko w tobie zrobię. Nie będziesz zabijał, nie będziesz kradł, będziesz potrafił kochać, będziesz potrafił uszanować rodziców, będziesz potrafił Mnie kochać – mówi Bóg – Ja to w Tobie zrobię. To jest obietnica. Bóg obiecuje ludziom dziesięć rzeczy, które de facto są dziesięcioma sposobami kochania Jego, człowieka i samego siebie. Dziesięć przykazań jest tak naprawdę opisem człowieka, który potraf kochać na bardzo różnych poziomach i w bardzo wielu, czasem ekstremalnie trudnych sytuacjach*.

W tej umowie jest tylko jeden warunek do spełnienia z naszej strony. Bóg mówi: bądź ze Mną. Tak jest napisane w Księdze Wyjścia: Wy będziecie Moim ludem, czyli będziecie ze Mną, Ja zaś uczynię w was te dziesięć rzeczy, nauczę was tych dziesięciu sposobów prawdziwego kochania. Miłość jest niemożliwa w naszym świecie z tego jednego, prostego powodu: my sami próbujemy ją zrobić. Jeżeli ktoś z nas kiedyś wpadłby na pomysł, że chciałby nauczyć się przestrzegać dziesięciu przykazań, to niech sobie lepiej strzeli w głowę. To jest dla nas nie do zrobienia, bo to jest zadanie Boga, On ma w nas to zrobić. Przykazania są Jego obietnicą, ponieważ to On obiecał, że nas tak ukształtuje, że będziemy potrafili według czegoś takiego żyć. On w nas to zrobi, a wobec nas ma tylko jedną prośbę: bądź ze Mną. A co myśmy zrobili? Uwierzyliśmy, że Kemosz jest silniejszy, że nie da się już kochać, że jak się nawet próbuje robić dobre rzeczy, to nie wyjdą, że to wszystko jest po prostu za trudne. Nie wierz w to, dlatego że takie myślenie jest najkrótszą drogą do śmierci. Nie chodzi bowiem o to, by zacząć przestrzegać wszystkich dziesięciu przykazań o własnych siłach, żeby się tak nawrócić, że uda nam się to wszystko w sobie zrobić. Ważne jest tylko jedno: uwierz, że Bóg potraf to wszystko w Tobie uczynić, że Bóg potraf przyjść i zrobić z człowieka chodzącą miłość. On rzeczywiście potraf, ale my już w to nie wierzymy i dlatego umieramy, bo sami próbujemy to zrobić. Wszyscy nieustannie szamoczemy się, by w końcu nauczyć się kochać, ciągle podejmujemy próby wychodzenia z naszych grzechów, a to wszystko na nic.

Pamiętam jak dzisiaj, że kiedy składałem swoje wieczyste śluby zakonne, ślubowałem czystość, ubóstwo i posłuszeństwo, przyszedł do mnie jeden ze starszych ojców i powiedział: jesteś dumny, co? Bo złożyłeś śluby, bo obiecałeś Bogu takie rzeczy? Ja mu odpowiedziałem: no pewnie, nie? A on na to: no, jasne, nic żeś Bogu nie obiecał, głupku! To Bóg ci obiecał. Obiecał, że jak sobie nie pójdziesz z tego zakonu, gdzie pewnie czasem będzie ci strasznie ciężko, jak nie uciekniesz z tego życia, które nie zawsze będzie różami usłane, to On do końca życia, bardzo możliwe, że dopiero w ostatnim dniu, ale obiecał ci, że zanim umrzesz zrobi z ciebie ubogiego, czystego i posłusznego. I dalej mówił mi (a to był stary ojciec, miał już ponad osiemdziesiąt lat): jak będziesz, chłopie, sam próbował w życiu to zrobić, to najlepiej od razu sobie stąd idź. Jedyne co masz zrobić, to uwierzyć, że On chce to w tobie zrobić. On cię poprosił tylko o jedno: bądź ze Mną aż do śmierci. Ale tak naprawdę, tak na maksa, jakby tylko o bycie z Nim chodziło. Bo to właśnie o to jedynie chodzi.

Chodzi więc o to, że jest Bóg, który potrafi w nas zrobić wszystkie te niewiarygodnie rzeczy. I nie mówi: zróbcie to, tylko mówi: dajcie Mi to zrobić. W liturgii Środy Popielcowej co roku czytane jest genialne i jednocześnie jedno z najbardziej bezczelnych wezwań, jakie można usłyszeć w kościele. Na początku Wielkiego Postu słyszymy bowiem taki fragment z Pisma Świętego: Nawróć nas Boże, a nawrócimy się do Ciebie **. Co na nasze tłumaczy się: jak zrobisz ze mnie Boże dobrego człowieka, to nim będę, a jak nie zrobisz, to nie będę. Tak śpiewamy w Środę Popielcową i co to w praktyce oznacza? Stoi katolik na początku okresu, w którym chce podjąć ważne zadania prowadzące do nawrócenia, w którym naprawdę chcę się zmienić na lepsze, i mówi: nawróć mnie, Boże, bo jak ja mam to zrobić, to chyba nic z tego nie będzie. To zdanie jest esencją chrześcijaństwa. Kiedy staje cudownie bezczelny człowiek przed Bogiem i mówi: ja nie potrafię. Albo mi to zrobisz albo zostanie, jak jest. Obudź w sobie coś na wzór tego wołania. Bóg jest mocniejszy od Kemosza, Bóg potraf pokonać każdą śmierć, która w nas jest. Wcale nie żąda od nas nie wiadomo jakich wysiłków, czeka tylko, aż damy Mu przystęp do siebie. On nie chce brać nas w swoje ręce, by nas karać, ale po to, żeby nas wzmocnić. On wie, że bez Niego po prostu umrzemy.

3.

Wyruszyła więc Noemi i z nią jej synowe, aby wrócić z ziemi Moabu, ponieważ usłyszała w ziemi Moabu, że Pan nawiedził swój lud, dając mu chleb. Wyszła z tej miejscowości, którą tam zamieszkiwała, obie jej synowe z nią, i wyruszyły w drogę powrotną do ziemi Judy. Powiedziała Noemi do obu swych synowych: «Odejdźcie, wróćcie każda do domu swej matki, a Pan niech postępuje z wami według swej dobroci, tak jak wy postępowałyście wobec zmarłych i wobec mnie! Niech Pan sprawi, abyście osiągnęły spokojne miejsce, każda w domu swego męża!» Ucałowała je, ale one zaczęły głośno płakać, mówiąc do niej: «Nie, my wrócimy z tobą do twego narodu». Noemi powiedziała: «Wróćcie, moje córki, czemu idziecie ze mną? Czyż mam jeszcze w swoim łonie synów, którzy mogliby zostać waszymi mężami? Wróćcie, córki moje, odejdźcie, jestem bowiem zbyt stara, aby wyjść za mąż. A jeślibym nawet powiedziała: mam nadzieję, że jeszcze tej nocy będę miała męża i zrodzę synów, to czyż czekałybyście na nich aż dorosną, czyż dla nich wyrzekłybyście się małżeństwa? Nie, moje córki, jestem bowiem jeszcze nieszczęśliwsza od was, gdyż podniosła się przeciw mnie dłoń Pana». Znowu zaczęły głośno płakać. Potem Or pa ucałowała swoją teściową, a Rut pozostała przy niej. «Oto twoja szwagierka wróciła do swego narodu i do swego boga – powiedziała Noemi do Rut – wracaj i ty za twą szwagierką». Odpowiedziała Rut: «Nie nalegaj na mnie, abym opuściła ciebie i abym odeszła od ciebie, gdyż: gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, tam ja zamieszkam, twój naród będzie moim narodem, a twój Bóg będzie moim Bogiem. Gdzie ty umrzesz, tam ja umrę i tam będę pogrzebana. Niech mi Pan to uczyni i tamto dorzuci, jeśli coś innego niż śmierć oddzieli mnie od ciebie!» Noemi widząc, że Rut uporczywie obstaje przy tym, aby iść z nią, przestała mówić do niej o tym. Poszły we dwie, aż doszły do Betlejem. (Rt 1, 6-19)

Skoro więc jest Bóg, z którym można na nowo uwierzyć w miłość i który potraf dokonać w nas niezwykłych dzieł, to trzeba koniecznie wyruszyć w drogę do Jego krainy. Trzeba zostawić za sobą mroczny Moab z jego śmiertelnymi zasadami i udać się w kierunku krainy życia. Oczywiście łatwo to powiedzieć, znacznie trudniej zrobić. Jeśli człowiek jest pełny sił i nadziei, do tego spodziewa się tylko najlepszego, to wtedy wszystko jest łatwe. Niestety, podejmując próbę wyjścia z Moabu, jesteśmy zazwyczaj w zupełnie innej sytuacji, którą można by określić jako wdowieństwo. Właśnie dlatego Księga Rut posługuje się obrazem wdowy wychodzącej z Moabu. Żeby zaś było dosadniej, to mówi o trzech wdowach.

Trzy samotne kobiety wypełnione łaknieniem i tęsknotą. W Biblii, kiedy chce się opowiedzieć o największej biedzie i byciu w największej potrzebie, to przytacza się zazwyczaj obraz sieroty albo właśnie wdowy. W tamtych czasach te dwie sytuacje bowiem rzeczywiście były najtragiczniejszymi położeniami człowieka. Kobiety, które nie posiadały żadnych własnych praw, po śmierci męża pozostawały bez środków do życia. Jedynym ratunkiem było prawo lewiratu, czyli możliwość wzięcia za męża brata zmarłego męża, bądź utrzymanie przez własnego syna. W Księdze Rut mamy najgorszą wersję wdowieństwa, ponieważ wszystkie kobiety pozbawione są zarówno mężów, jak również dzieci. Noemi straciła dwóch synów, natomiast dwie Moabitki nie zdążyły się ich doczekać. Trudno więc wyobrazić sobie gorszą sytuację. Tak właśnie wygląda dusza, która postanawia wyrwać się z Moabu – okazuje się, że jest prawie bezsilna i bez pomocy z żadnej strony.

Oprócz Noemi, którą już poznaliśmy, ten stan duszy wychodzącej z Moabu zostaje pokazany także w dwóch pozostałych kobietach, jej synowych, których imiona są bardzo wymowne. Imię Rut nie bardzo wiadomo jak przetłumaczyć. Hebrajski rdzeń tego słowa zupełnie nic nie oznacza, czasem podaje się znaczenie jej imienia jako „towarzyszka” albo „przyjaciółka”, ale to najprawdopodobniej próba włożenia tego w kontekst wydarzeń – Rut staje się towarzyszką wędrówki Noemi do Betlejem, przez swoją wierność staje się też wzorem przyjaciółki. W różnych interpretacjach pojawia się jeszcze wiele pomysłów na tłumaczenie tego imienia, ale każde z nich jest zazwyczaj jakąś próbą dołożenia czegoś do tego nieistniejącego rdzenia. Mówiąc najkrócej i trochę brutalnie, Rut to po prostu „nikt”. Kobieta o żadnym imieniu. Orpa to z kolei imię twardej kobiety, dosłownie „kobiety o twardym karku”, które można przetłumaczyć również jako „złamany kark”. Według innej tradycji jej imię wywodzi się także od słowa „naperfumowana”.

W tych dwóch imionach, oczywiście bardzo symbolicznie, można się doszukać dwóch postaw, które przyjmuje dusza chcąca wyjść z Moabu. Jedna okazuje się pomocna i skuteczna, druga sprawia, że dusza w Moabie zostaje. Dlaczego Orpa została w Moabie? Jej imię wskazuje kogoś, kto ma głowę na karku, co więcej, ma ją tam mocno osadzoną. Czyli jest to ktoś, kto w przeciwieństwie do Rut ciągle myśli, że jakoś sobie poradzi. Próbuje opuścić Moab, ale robi to według własnych pomysłów, własną siłą, własnym chceniem. Chociaż wie doskonale, że nie ma takich sił, nie ma takiej możliwości, to udaje, że jest inaczej – mówiąc obrazowo, perfumuje własną słabość, ułudą mocy i siły. Właśnie dlatego jej kark się łamie. Okazuje się bowiem, że to wszystko jest ponad jej siły. Fałsz i złuda własnej mocy wpędzają ją z powrotem do Moabu.

Zupełnie odwrotną postacią jest Rut – nikt, czyli ktoś, kto już wie i zgodził się na to, że sam nic nie ma, jest nikim i nic nie zdoła zrobić. Wie, że potrzebuje przyczepić się do kogoś, bo o własnych siłach nie uda mu się wyrwać z Moabu. Rut jest nikim, czyli jest w najlepszej możliwej pozycji do tego, żeby przyjąć boskie działanie w swoim życiu. Dzieje się tak, ponieważ (zgodnie ze starym powiedzeniem) można odbić się tylko od dna, bo inaczej nie ma się od czego odbić. I ta postawa Rut jest nam tak bardzo potrzebna, żeby wreszcie przestać się oszukiwać, tylko nazwać naszą nicość po imieniu. Dokładnie to robiliśmy na początku rozważania historii Rut, kiedy przyglądaliśmy się naszemu głodowi, różnego rodzaju duchowej prostytucji i obniżaniu standardów życia, do którego zaprasza nas Bóg. Trzeba w końcu przestać się perfumować, udawać, że damy radę, że mamy siły i że sobie poradzimy.

Bardzo boimy się takiego stanu, ponieważ on usuwa nam grunt pod nogami, czujemy się pozbawieni wszelkich zabezpieczeń, jesteśmy wystawieni na pośmiewisko i na krzywdę, którą każdy może nam w takim stanie wyrządzić. Boimy się też, że jest to jakaś forma samoponiżenia, odebrania sobie wartości. Ale kiedy człowiek naprawdę się na to odważy, to okazuje się coś zupełnie innego. Ta największa bieda, to wdowieństwo, czyli całkowita zależność nie od siebie, ale od innych, która w tym tekście symbolicznie reprezentowana jest przez Noemi – niejako przewodniczkę wdowieństwa – ta bieda i bezradność okaże się drogą do wyzwolenia, do wyjścia z Moabu i na dodatek drogą niezwykle delikatną i czułą. W tekście ukryte to jest w zadziwiająco ujmującym szczególe – w pocałunku, który Noemi składa swoim synowym, wychodząc z Moabu w kierunku Betlejem. Słowo „ucałowała” w języku hebrajskim oznacza dosłownie „wziąć dwie perły i nawlec je na sznurek”. Myślę, że od razu można poczuć ogromną delikatność, czułość i cały emocjonalny ładunek zwarty w tym obrazie. Noemi, czyli słodycz, reprezentuje w tym miejscu Pana Boga, który, jak się okazuje, mieszka właśnie na samym dnie tej naszej bezradności. W momencie, kiedy do niej docieramy, chociaż tak bardzo się jej boimy, dostrzegamy, że właśnie w niej albo raczej na samym jej dnie mieszka Ten, który może nas z tej bezradności wyprowadzić, a na dodatek chce to zrobić niezwykle czule i delikatnie, jakby nawlekał perły na sznurek. Ależ rozmach ma Biblia! Widzisz to?

Bóg, który przecież urodził się w Betlejem, doskonale zna to miasto, z którego pochodzisz. Kto więc może być lepszym przewodnikiem w drodze powrotu do niego? I kto może zrobić to lepiej jak nie Ten, który pociąga nas w tym kierunku, który zaprasza nas w tę podróż czułym pocałunkiem? Subtelność tego pocałunku jednocześnie oznacza także to, że Boże działanie cechuje się ogromną delikatnością, iż większość z nas niestety może tego zupełnie nie zauważyć. Prorok Ezechiel, kiedy pisał w swej księdze o pocałunku, to użył słowa „pocałunek” na określenie „trzepocących skrzydeł”. Pocałunek zatem jest też w Biblii określanym jako coś tak subtelnie zwiewnego. Warto się temu przyjrzeć i trochę nad tym zastanowić, bo bardzo możliwe, że Bóg już od dawna próbuje nas wyrwać z Moabu, ale właśnie przez tą delikatność, zwiewność i ulotność Jego działania nie zauważamy Go i mamy na dodatek pretensje, że Bóg nie interweniuje, że o nas zapomniał.

Bardzo wielu ludzi oczekuje w tym wychodzeniu z Moabu wydarzeń na miarę św. Pawła. Oczekujemy upadku z konia, bardzo niezwykłego spotkania, nadzwyczajnych zjawisk, najlepiej nadprzyrodzonych, a już całkiem najlepiej by było, jakbyśmy usłyszeli głos, zobaczyli twarz albo doświadczyli jakiegoś cudu, im większego, tym lepiej. Okazuje się jednak, że zazwyczaj Boże działanie jest jak stukot dwóch pereł, które właśnie trafiły na siebie w swojej wędrówce po sznurku, jest jak trzepot skrzydeł motyla, do których usłyszenia trzeba mieć niezwykle wyczulone i nastrojone ucho duszy. Dlaczego tak jest? Dlaczego Bóg nie może zawsze działać mocno, spektakularnie i bez pozostawiania wątpliwości? Ponieważ bardzo, ale to bardzo szanuje naszą wolność i samodzielność. Ponieważ nie ma w zwyczaju narzucać się tak, jak narzuca się zło. Zauważ, że kiedy zło omami człowieka, to bardzo trudno jest się wyrwać z jego sideł, czasem jest to wręcz niemożliwe o ludzkich siłach. A człowiek, który jest bardzo blisko Pana Boga zawsze może od Niego w każdej chwili odejść, zawsze bardzo łatwo osunąć się znowu w grzech i zło. Dlaczego? Dlatego, że Bóg jest wolnością i nigdy nie zmusza, nigdy nie zniewala, zawsze pozostawia wolność. I tylko ktoś, kto naprawdę chce z Nim pójść, chce do Niego przylgnąć, może doznać Jego pomocy i działania.

Tak właśnie zrobiła Rut. Napisano bowiem: ona przylgnęła do Noemi. Hebrajskie słowo „przylgnęła” po raz pierwszy pojawia się w Biblii w drugim rozdziale Księgi Rodzaju, gdzie jest napisane, że mężczyzna się złączy z kobietą i będą jednym ciałem. Tam jest to słowo. Ona tak przylgnęła do tej „Słodyczy”, do Boga, jak mężczyzna jednoczy się w bliskości z kobietą. To jest równie pięknie wyrażone w tym fragmencie, w którym Noemi widzi, że Rut uporczywie przy niej chce zostać. To słowo „uporczywie” jest kluczem do zrozumienia jej postawy. Jak mówi sama Rut: wszędzie pójdę za tobą, wszystko, co jest twoje, uczynię moim, nawet śmierć nas nie rozłączy, bo położę się w grobie tam, gdzie ciebie położą. Większość hebrajskich słów w swoich rdzeniach ma pewne obrazy – to nie jest język abstrakcyjny, ale bardzo, bardzo obrazowy. Słowo „przylgnąć” zawiera w sobie obraz dwóch kółek pancerza w zbroi, które kowal mocno uderzył motem, żeby nie można ich było rozerwać i żeby nic się przez takie spojenie, umieszczone na przykład w kolczudze, nie przedostało. Przylgnąć jest więc niezwykle mocnym zespojeniem, jest pancerzem, który nic nie może rozerwać. Myślę, że właśnie stąd wzięły się potem obrączki jako symbol nierozerwalności więzi małżeńskiej. Właśnie takie było przylgnięcie Rut do Noemi, które jest jednocześnie symbolem przylgnięcia bezradnej duszy do Boga.

Większość z nas nie jest jednak z Nim w takiej bliskości. My zazwyczaj trochę Go znamy, trochę chodzimy do kościoła, trochę się modlimy, trochę w Niego wierzymy, ale to wszystko tak bardzo ogólnie. I niestety właśnie dlatego ciągle siedzimy w tym cholernym Moabie. Potrzeba więc nam przylgnięcia jak dwa kółka w pancerzu! Odważnego, wręcz szalonego przylgnięcia! Warto zauważyć, że Rut, która wychodzi z Moabu do Betlejem z Noemi, wychodzi w rzeczywistość zupełnie sobie nieznaną. Ona nigdy nie przebywała poza Moabem. Noemi to co innego. Ona wraca do miejsca, w którym już kiedyś była, do Boga, do religii, do prawa, do zwyczajów, które już zna. Ale Rut nie wie, gdzie idzie i co ją tam czeka. Jeśli już jednak cokolwiek wie, to nie są to zbyt optymistycznie nastrajające wiadomości. Zauważ, że ona zna Boga Noemi, który zabrał jej męża i który zabrał również jej dwóch synów, czyli jej męża i męża Orpy. I ta Moabitka pewnie nieraz słyszała, że śmierć tych trzech mężów to kara za grzechy tych mężczyzn, którzy zamieszkali w Moabie, gdzie mieszkać nie wolno, bo to przeklęty kraj. Na dodatek pewnie Rut nie rozumie też tego, że miłość, która łączyła ją z jednym z synów Noemi, też przez tego dziwnego Boga była traktowana jako coś złego, co skończyło się karą w postaci śmierci jej męża – bo tak jej pewnie tłumaczono, więc najprawdopodobniej tak myślała. I co zupełnie niesłychanego mówi Rut? Że właśnie ten Bóg, Bóg Noemi, który robi – w jej przekonaniu – takie straszne rzeczy, będzie jej Bogiem, czyli decyduje się na przyjęcie czegoś, czego w najlepszym wypadku nie do końca rozumie, a najprawdopodobniej czegoś, czego się zwyczajnie boi. Może również wie, że w narodzie, do którego idzie, jest prawo, które nigdy nie pozwoli jej dołączyć do tych ludzi, które zawsze będzie ją traktowało jako przeklętą i odrzuconą. Mimo to jednak idzie. Co za odwaga, co za śmiałość jest w tej kobiecie!

To jej przylgnięcie nie jest jedynie spontaniczną decyzją, jej przylgnięcie jest najtrudniejszą z możliwych decyzji, której ona nie boi się podjąć, bo wszystko przemawia przeciwko niej, a mimo to ona decyduje się na taki krok. Czy takie jest nasze przylgnięcie? Czy w taki sposób reagujemy na wszystko, co wydaje nam się w byciu z Bogiem niezrozumiałe, a może wręcz wrogie? Tylko takie przylgnięcie, taka postawa może nas rzeczywiście wyrwać z Moabu! Za chwilę zobaczymy, jak to się stało, w jaki sposób to przylgnięcie wyprowadziło ją na wolność i zmieniło w niej wszystko, co do tej pory widziała i myślała o Bogu, którego tu w tym miejscu jeszcze zupełnie nie znała.

4.

A gdy weszły do Betlejem, zawrzało o nich w całym mieście, a kobiety mówiły: «Więc to jest Noemi!» Powiedziała do nich: «Nie nazywajcie mnie Noemi, ale nazywajcie mnie Mara, bo Wszechmogący napełnił mnie goryczą. Pełna wyszłam, a pustą sprowadził mnie Pan. Czemu nazywacie mnie Noemi, gdy Pan wydał świadectwo przeciw mnie, a Wszechmogący uczynił mnie nieszczęśliwą?» Wróciła więc Noemi, a z nią była Rut Moabitka, jej synowa, która przyszła z ziemi Moabu. Przyszły zaś do Betlejem na początku żniw jęczmienia. (Rt 1, 19b-22)

Po dziesięciu latach nieobecności Noemi stawia swoje stopy w Betlejem. Te dziesięć lat to oczywiście symbol bardzo długiego czasu – dziesiątka w Biblii oznacza pełnię, tak jak dziesięć przykazań, które zawierają w sobie całe prawo. Ludzka dusza, która próbowała w Moabie znaleźć szczęście i spełnienie, dochodzi do kresu swoich możliwości. Można powiedzieć, że spróbowała wszystkiego, czego tylko się dało, żeby się napełnić i znaleźć życie pełne satysfakcji, ale okazało się to niemożliwe. Jedyne, czego się doszukała, to pustka w sobie. Ta nicość i pustka zostały tu wyrażone w jeszcze jednym, bardzo ważnym określeniu, które wskazuje na nowy element, dotychczas jeszcze nieobecny w zmaganiu człowieka wychodzącego z Moabu.

Noemi w pierwszej rozmowie ze swoimi dawnymi przyjaciółkami w Betlejem, oznajmia, że nosi teraz inne imię, całkiem przeciwstawne do tego, pod którym była znana dotychczas. Jej nowe imię brzmi Mara, co z hebrajskiego najprościej tłumaczy się jako „gorycz” czy też „rozgoryczona”. Przez te dziesięć lat dokonała się więc w Noemi radykalna zmiana, przeszła od słodyczy do goryczy, od pełni szczęścia i satysfakcji do rozgoryczenia, które wszystko zatruło. Opuściła Betlejem jako szczęśliwa żona i matka, a wraca jako wdowa, która straciła nie tylko męża i dzieci, ale także całą nadzieję na jakikolwiek lepszy los – jest w końcu wdową, a to wiąże się z beznadzieją, o której już mówiliśmy. Możliwe, że pojawia się w nas pytanie: dlaczego jest w niej to rozgoryczenie, skoro właśnie rozpoczęła życie poza Moabem? Czy nie powinno w niej być więcej entuzjazmu i nadziei na to, że teraz wszystko się zmieni? Czy nie powinna być napełniona jakąś pociechą od Boga, że chociaż ostatnie dziesięć lat było bardzo trudne, to wreszcie ma je już za sobą i od teraz wszystko przybierze w końcu inny kształt? Wydaje mi się, że Księga Rut próbuje nam pokazać najbardziej tragiczną i ekstremalną wersję wydarzeń po to, by opisać sytuację naprawdę każdego człowieka, który chce wyrwać się z Moabu. Ta opowieść jest tak dramatyczna, by nie było nikogo, kto mógłby powiedzieć, że jego ta historia nie dotyczy, bo on ma znacznie gorzej niż inni, bo może inni mają jakieś przebłyski nadziei i dobra, a u niego nie ma nic. Właśnie dlatego Noemi i Rut stają się postaciami znajdującymi się w najgorszej z możliwych do wyobrażenia sytuacji, by Słowo mogło objąć wszelkie możliwe przypadki świata.

Z tym nowym imieniem Noemi, z Marą, jest też związana bardzo ciekawa historia zapisana w Pięcioksięgu, która może nam pomóc lepiej zrozumieć, jak ma się dokonać ten proces opuszczania Moabu i powrotu do Bożej ziemi w Betlejem. W Noemi dokonała się droga od słodyczy do goryczy, natomiast w piętnastym rozdziale Księgi Wyjścia jest opisana droga dokładnie odwrotna – od goryczy do słodyczy – i na dodatek opisana jest tymi samymi słowami. Warto jej się przez chwilę przyjrzeć.

Izraelici są w drodze z niewoli egipskiej do ziemi obiecanej im przez Boga i w pewnym momencie bardzo cierpią z powodu braku wody. Od trzech dni nie mogą jej znaleźć i odczuwają ogromne pragnienie. Nie mijają na swej drodze żadnej oazy, żadnej rzeki, żadnego źródła, nie spotykają również żadnych ludzi, którzy mogliby się z nimi wodą podzielić. Po trzech takich dniach, jak się łatwo domyślić, wśród wędrujących ludzi atmosfera zaczyna się mocno zagęszczać, pojawiają się pretensje i oskarżenia. Wina jest oczywiście zrzucana na Mojżesza – naród wybrany zaczyna kwestionować sensowność wyjścia z Egiptu i jego przywództwo. Kiedy sytuacja powoli wymyka się już spod kontroli, wędrujący ludzie wreszcie napotykają wodę. Nietrudno sobie wyobrazić, co dzieje się w tym momencie – wszyscy najprawdopodobniej rzucają się do wody, każdy chce się napić, wszyscy wiwatują i niezwykle cieszą się. Niestety bardzo szybko okazuje się, że wody, na które natrafili, nie są zdatne do picia. Jak mówi Księga Wyjścia, okazały się gorzkie, czyli po hebrajsku Mara. Wyobraźmy sobie rozczarowanie tych ludzi! Być może wyglądało to tak, że wiedzeni ogromnym pragnieniem Izraelici napili się znalezionej wody i jak tylko wzięli ją do ust, natychmiast wypluwali z obrzydzeniem. Pomyślmy, jak wielkie musiało być ich rozczarowanie. Wydawało się, że wreszcie ich męka się skończy, a okazało się, że cierpienie jest jeszcze większe, bo stoją nad wodą, z której nie mogą skorzystać.

Cały gniew, całe rozczarowanie i wszystkie pretensje kierują się oczywiście w stronę Mojżesza, który w totalnej bezradności kolejny już raz podczas tej wędrówki staje przed Bogiem z prośbą o ratunek. I Pan Bóg jest oczywiście niezawodny, choć szczerze trzeba przyznać, że Jego pomysły bardzo często budzą zdumienie i niedowierzanie albo wydają się wręcz niepoważne. Jaką propozycję ma bowiem dla Mojżesza? Otóż wskazuje jakieś drewienko leżące obok wód Mara i każe mu wrzucić je do wody. Tak po prostu i tylko tyle. Zawsze, kiedy czytam o tym wydarzeniu w Biblii, wyobrażam sobie reakcję ludzi, gdy widzą Mojżesza stającego nad wodą z patykiem. Wyobrażam sobie Mojżesza, który mówi, że dostał od Boga rozwiązanie tej tragicznej sytuacji i pokazuje im ten patyk. Ludzie doskonale pamiętający spektakularne przejście przez Morze Czerwone, spodziewają się wielkich cudów, nadzwyczajnej Bożej interwencji, a widzą swojego lidera, który wrzuca do wody drewienko, mówiąc, że to rozwiąże sprawę będącą kwestią życia i śmierci. Nie chciałbym wtedy być w skórze Mojżesza. Nigdy nie chciałbym stanąć w takiej sytuacji. Oczywiście, jak łatwo się domyślić, skoro Bóg coś nakazuje zrobić, to nie są to żarty i kiedy patyk wpada do wody, ta staje się natychmiast słodka, czyli staje się Noemi!

Zadziwiające, że w Biblii jest historia opowiedziana w jedną i w drugą stronę. Jest Noemi, która staje się Marą, i jest taka mara, która staje się noemi. Tak jakby Biblia chciała nam pokazać, w jaki sposób przechodzi się od jednego stanu do drugiego, albo też co zrobić, żeby to odwrócić. Cała Tradycja Kościoła czyta ten fragment z Księgi Wyjścia właśnie w ten jeden sposób. Gdy mowa o patyku, w Piśmie Świętym pada dosłownie „drzewo”, „drewno”, „drewienko”. Dla chrześcijan to słowo ma oczywiście tylko jedną konotację. Drzewo bowiem dla chrześcijan to zawsze drzewo krzyża. Czyli do gorzkiej wody zostaje wrzucony krzyż, on okazuje się lekarstwem, które może sprawić, że gorzkie staje się znów słodkie. Jeśli chodzi o drogę od słodkości do gorzkości, to chyba nikt z nas nie potrzebuje tu nauczycieli i przewodników, bo każdy doskonale wie, jak przechodzić tę drogę – czasem mam wrażenie, że jesteśmy wręcz mistrzami w trwonieniu szczęścia i dobra na rzecz nieszczęścia i smutku. To, co stało się z Noemi w Moabie, i to, w jakim stanie żyła od urodzenia Rut, nie jest chyba dla nikogo z nas żadną nowością, bo większość z nas to mieszkańcy Moabu. Droga zaś odwrotna, droga powrotna jest już niestety dla nas nieznana, a w sumie nawet też niemożliwa do przejścia w pojedynkę, bez kogoś, kto potrafiłby nas poprowadzić. Właśnie dlatego Biblia wskazuje na Chrystusa, który jako Zbawiciel ludzkości wskazał dawno zagubioną drogę od goryczy do słodkości, drogę powrotu do krainy szczęścia, dobra i miłości, do krainy, gdzie króluje życie będące w stanie pokonać nawet śmierć. Dlatego właśnie symbolem użytym do zobrazowania tej przemiany jest drzewo, czyli krzyż. To w nim jest największa, najgroźniejsza broń, jaką śmierć została definitywnie pokonana. Jeśli więc mamy rozprawić się z Kemoszem, bożkiem śmierci, jedyną naszą obroną może być krzyż, bo właśnie tam Jezus położył kres władzy śmierci nad nami.

Skoro jedyną drogą ratunku jest Chrystusowy krzyż, to trzeba zobaczyć też sposób, w jaki ten ratunek tam się dokonał. A stało się to przez totalne zaufanie, które można porównać jedynie do skoku w przepaść. Chrystus wiszący na krzyżu i powierzający się w swojej męce Ojcu jest obrazem szczytu zaufania, ponieważ w najbardziej ekstremalnej sytuacji, w jakiej może znaleźć się człowiek, w momencie śmierci i poczucia opuszczenia przez Boga, Jezus całkowicie ufa wszystkiemu, co zamierza Ojciec. Choć po ludzku wszystko co się dzieje – męka, odrzucenie i skazanie na potworną śmierć – musi budzić i budzi Jego radykalny sprzeciw, Chrystus zdaje się w pełni na Ojca, przyjmuje wszystko z Jego ręki, ufając Mu bezgranicznie. To jest jak skok w przepaść zaufania. I właśnie tym jest pierwszy, najważniejszy i jedyny potrzebny krok, który trzeba zrobić, aby rozpocząć drogę od gorzkości do słodkości. Cała dalsza opowieść z Księgi Rut to nic innego jak właśnie takie rzucenie się w przepaść zaufania, które na końcu czwartego rozdziału doprowadzi zarówno Rut, jak i Noemi do pełni słodyczy, którą utraciły.

Żeby to dobrze zobrazować, chciałbym przywołać jeszcze jeden fragment z Księgi Wyjścia*. Rzecz dzieje się po wydarzeniach związanych z odstępstwem Izraela od Boga Jahwe, kiedy naród wybrany zniecierpliwiony długą nieobecnością Mojżesza przebywającego na górze Horeb oddaje cześć cielcowi ulanemu ze złota. Zaraz po tym incydencie, kiedy cielec zostaje już zniszczony, Mojżesz dosyć gwałtownie rozmawia z Bogiem. Jest już mocno zmęczony funkcją przewodnika ludzi, którzy wydają się niereformowalni w swojej niedojrzałości i braku zaufania. Wtedy Bóg proponuje Mojżeszowi spotkanie opisane dosyć dziwnymi słowami: Gdy przechodzić będzie moja chwała postawię cię w rozpadlinie skały i położę rękę moją na tobie, aż przejdę. A gdy cofnę rękę, ujrzysz Mnie z tyłu, lecz oblicza mojego tobie nie ukażę. Propozycja staje się jeszcze dziwniejsza, gdy pozna się hebrajskie wyrażenie użyte w tym miejscu. Dosłownie bowiem Bóg mówi do Mojżesza, że zrzuci go w przepaść, bo rozpadlina skały to właśnie przepaść, jeśli więc Mojżesz zostanie tam postawiony, to tak jakby został zrzucony w przepaść. Co może oznaczać ten dziwny fragment? Wydaje się, że jest to nietypowy test, przed którym Bóg stawia Mojżesza. Tak jakby mówił do niego: Rozumiem, że ciągle – podobnie jak twojemu ludowi – trudno ci uwierzyć, że cała ta wędrówka ma sens. Rozumiem, że kiedy widzisz zwątpienia ludu i kiedy po drodze do Ziemi Obiecanej doświadczasz tych wszystkich trudności, to budzą się w tobie wątpliwości i brakuje ci zaufania. Właśnie dlatego proszę cię, żebyś się rzucił w przepaść zaufania, żebyś stanął nad przepaścią z wiarą, że nie pozwolę ci spaść, że Moje ramiona cię złapią. Bo jeśli masz być przewodnikiem ludzi, to najpierw od ciebie potrzebuję całkowitego i maksymalnego zaufania. W ten sposób spotkasz się ze Mną i choć będzie ci się to wydawało ciągle niewystarczające, bo ciągle będziesz widział tylko Moje plecy, to proszę cię zaufaj Mi totalnie. Rzuć się w przepaść!

Być z Bogiem, przylgnąć do Boga znaczy więc rzucić się w przepaść. Czym jest ta przepaść? Otóż najprościej można ją nazwać zaufaniem, choć pewnie lepiej byłoby dodać jeszcze do zaufania przymiotnik „ekstremalne”, czyli zaufanie ekstremalne. Problem tylko w tym, że opacznie rozumiemy słowo zaufanie. Właśnie dlatego przydaje się to dodatkowe określenie, że powinno to być zaufanie ekstremalne. Dla większości z nas bowiem zaufanie polega na mniej więcej takim przekonaniu: Panie Boże, moje dziecko jest chore i bardzo potrzebuję Twojej pomocy, bardzo, ale to bardzo ufam, że uzdrowisz moje dziecko i jestem gotowy zrobić wszystko, co będzie trzeba, żebyś mnie wysłuchał, ale bardzo Ci ufam, ufam, że na pewno mi pomożesz. Wersji takiego zaufania można oczywiście podać wiele, ale wszystkie sprowadzają się zasadniczo do jednego: mówimy Panu Bogu, co ma zrobić i bardzo ufamy, że właśnie to zrobi. Nasze zaufanie de facto polega na wierze w to, że Bóg będzie szedł dokładnie za naszymi pragnieniami i prośbami, spełni to, czego tak bardzo potrzebujemy. W takim pojmowaniu zaufania jesteśmy przekonani, że im bardziej wierzymy, że stanie się to, o co prosimy, tym bardziej ufamy. Jeśli jednak wszystko wskazuje już na to, że dzieje się inaczej, to tym bardziej rzucamy się w zaufanie mimo wszystko, które ma pokazać radykalność naszego powierzenia się Bogu. Niestety nie na tym polega zaufanie. Ono nie jest mówieniem Bogu, co ma zrobić. Prawdziwe zaufanie, ekstremalne zaufanie, polega na tym, że oczywiście przedstawiamy Bogu nasze sprawy i prośby, mamy oczywiście nadzieję, że Bóg je spełni, ale jednocześnie zostawiamy Mu pełną wolność decydowania o tym, co ma się dziać. Ujmując to inaczej, stajemy w rozpadlinie skały, lecimy w dół i mówimy: To teraz Ty decyduj, gdzie spadnę i co ze mną będzie, bo totalnie Ci ufam, ufam, że nie możesz mnie skrzywdzić, więc jakikolwiek będzie Twój wybór, na pewno będzie dla mnie najlepszy. To jest prawdziwe, czy też mówiąc mocniej, ekstremalne zaufanie.

 Niestety taka ufność nam się zazwyczaj nie podoba. Dlaczego? Bo kiedy słyszymy, że musimy otworzyć się na to, czego Pan Bóg chce, to boimy się, że On może chcieć czegoś innego niż my sobie wyobrażamy. Na przykład jeżeli ktoś pragnie małżeństwa, to od razu pojawia mu się w głowie myśl: Jeśli pozwolę Bogu decydować, to pewnie zrobi mnie zakonnicą. Jeśli chcemy zdrowia dla siebie czy dla kogoś innego i słyszymy, że mamy się w ten właśnie sposób powierzyć Bogu, to bardzo często obawiamy się, że On nas będzie doświadczał cierpieniem, bo tak podobno robi z tymi, których kocha. Tak zazwyczaj myślimy. Dla większości z nas stwierdzenie, że mamy się powierzyć Panu Bogu i Jemu pozwolić zdecydować, co z nami będzie, oznacza zawsze wybranie gorszej opcji, oznacza przeświadczenie, że Pan Bóg zawsze wybierze gorszą opcję.

Bardzo możliwe, że gdzieś pod spodem, gdzieś głęboko w nas ukryte jest przeświadczenie, że Pan Bóg jest w jakimś sensie naszym wrogiem lub przynajmniej nie wiadomo do końca, czy jest po naszej stronie. Ja nieustannie znajduję w sobie ten mechanizm. Zawsze, gdy stwierdzam, że muszę się Bogu powierzyć, to zastanawiam się, co mi zrobi, w sensie: w jaki sposób będzie mi trudniej, w jaki sposób mnie skrzywdzi. Wszystko to ma źródło w pierwszym grzechu, którego skutki odczuwają wszyscy ludzie, wszystkich czasów. Zobacz, że w tym pierwszym upadku, którego doświadczyli Adam i Ewa, wąż zasiał w nich wątpliwość co do intencji Boga, mówiąc, że Bóg nie chce im czegoś dać, nie chce pozwolić, aby Jego dzieci miały taką wiedzę jak On. Mówiąc krótko, szatan ukazał Boga jako chytrusa, który nie chce się dzielić tym, co posiada. Przez grzech pierworodny człowiek zaczął patrzeć na Boga jako na rywala, z którym musi walczyć o swoje. Właśnie tak zaczęło się wszelkie zło na świecie i ono w każdym z nas zbiera swoje żniwo. I właśnie zaufanie, totalne zaufanie, uderza w sam środek tego podstępu szatana, próbując wszczepić w serce człowieka postawę totalnego powierzenia się Bogu jako przyjacielowi i jako komuś, kto przenigdy nie mógłby nas skrzywdzić.

Zaufanie Bogu nie polega więc na tym, że Mu pozwalamy, żeby nas skopał – a przecież taką wersję zaufania podpowiada nam szatan i ogromna część ludzi właśnie tak myśli: jak Mu zaufam, to On mi ostro dowali, oczywiście to będzie droga do świętości, ale ja będę bardzo ciężko przez tę drogę do świętości szedł, bo przecież w ogniu próbuje się srebro. Nie wiem, czy zauważyłeś, że przedstawiając fałszywe zaufanie, posługuję się zdaniami z Pisma Świętego, przez co można by sobie pomyśleć, że przecież właśnie tak musi być, skoro Słowo Boże o tym mówi w ten sposób. Pamiętaj jednak, że szatan, kiedy kusił Jezusa na pustyni, również posługiwał się zdaniami z Biblii, dlatego, że jest ojcem kłamstwa i ciągle przeinacza wszystko, co mówi Bóg. To jest jego główny sposób działania. Zaufanie względem Boga odwraca tę perspektywę proponowaną przez złego, bo mówi Stwórcy: Wierzę, że chcesz tylko mojego dobra, że nie jesteś zdolny uczynić nawet najmniejszego zła, nie jesteś okrutnym tyranem ani sierżantem w wojsku, który trenuje swoich żołnierzy, wierzę, że jesteś moim Ojcem i że oddałeś za mnie życie, więc zawsze będziesz mnie prowadził do dobra i nigdy mnie nie skrzywdzisz. To jest właśnie zaufanie. I taką postawę spotykamy u Noemi i Rut, które wracają do Betlejem. Choć są bez żadnej przyszłości i bez nadziei na lepsze jutro, wracają, bo wierzą, że Bóg się nimi zajmie.

I na koniec tej części jeszcze dwie małe uwagi. W cytowanym na początku tego rozdziału tekście można zauważyć, że kiedy dwie wdowy weszły do Betlejem, czyli kiedy rozpoczęła się ich droga do czegoś nowego, całe miasto zaczęło szemrać, zewsząd słychać było głosy. Znając życie, rozbrzmiewały tam bardzo różne zdania. Trochę pochlebnych, ale też cała masa negatywnych. Pojawiło się pewnie mnóstwo komentarzy o tym, dlaczego wróciły, dlaczego Noemi przyprowadziła ze sobą pogankę. Wymyślono pewnie z kilkanaście wersji wydarzeń tego, co stało się w Moabie, tworzono różne opinie na ten śmierci męża i synów Noemi, i tak dalej, i tak dalej. Otóż takie głosy zawsze się pojawią. Kiedy tylko ruszymy do czegoś nowego w życiu, kiedy będziemy chcieli zostawić zło za sobą, kiedy zaczniemy żyć według nowych zasad, a co najważniejsze, kiedy zaczniemy radykalnie szukać Boga i Mu ufać, natychmiast usłyszymy głosy z miasta. Czyli wszelkie możliwe opinie na nasz temat i na temat tego, co się z nami dzieje. Dobre (i tych pewnie będzie mniej) i złe (i tych będzie cała masa). Trzeba z tym hałasem zrobić jedną prostą rzecz – nie przejmować się nim. Jedyną osobą mogącą oceniać, co się z nami dzieje, jest Bóg i to Jego słów, opinii mamy słuchać. To nie znaczy, że nie warto wysłuchać czasem, co mają do powiedzenia inni ludzie, ale nie przypisujmy im boskiej wiedzy ani nadprzyrodzonej możliwości oceny. Noemi zwięźle nazwała swoją sytuację przed dawnymi przyjaciółkami i poszła dalej swoją drogą, do swojego życia. To bardzo ważne, żeby nie dać się zwariować różnym ludzkim opiniom i sądom.

Druga rzecz to taki mały symboliczny szczegół, którym kończy się przywołany fragment Księgi Rut. Kiedy zaczęła się wspólna droga Noemi i Rut, w Betlejem miał miejsce początek żniw jęczmienia. Wszystko dopiero się zaczynało. Czekano na obfitość zbiorów, bo póki co był początek żniw. Czyli jak mówią nad Wisłą: nie od razu Kraków zbudowano. Trzeba o tym pamiętać, wyruszając w drogę: nie wszystko naprawi się od razu, nie wszystkie ścieżki wyprostują się natychmiast, niektórych owoców długo nie będzie jeszcze widać, bo to jest dopiero początek zbiorów. Dajmy sobie i Bogu czas.

5.

Noemi miała powinowatego, krewnego jej męża, człowieka bardzo zamożnego z rodziny Elimeleka. Nazywał się Booz. Powiedziała Rut Moabitka do Noemi: «Pozwól mi pójść na pole zbierać kłosy za tym, który będzie mnie darzył życzliwością». «Idź, moja córko» – odpowiedziała jej Noemi. Rut wyszła więc i przyszła zbierać kłosy na polu za żniwiarzami, a przypadkiem tak się stało, że było to pole Booza, który był z rodu Elimeleka. A oto Booz przybył z Betlejem i powiedział do żniwiarzy: «Niech Pan będzie z wami!» – «Niech błogosławi ci Pan!» – odpowiedzieli mu. Zapytał Booz swego sługę pilnującego żniwiarzy: «Czyja jest ta młoda kobieta?» Odpowiedział sługa pilnujący żniwiarzy: «To jest młoda Moabitka, która przyszła z Noemi z ziemi Moabu. Powiedziała ona: Pozwólcie mi szukać i zbierać kłosy za żniwiarzami. Przyszła i pozostała od rana aż dotąd, a jej odpoczynek w domu był krótki». Powiedział Booz do Rut: «Słuchaj dobrze, moja córko! Nie chodź zbierać kłosów na innym polu i nie odchodź stąd, ale przyłącz się do moich dziewcząt. Spójrz na pole, na którym pracują żniwiarze, idź za nimi. Oto kazałem młodym sługom, aby ci nie dokuczali. Kiedy będziesz miała pragnienie, idź do naczyń napić się tego, co będą czerpać młodzi słudzy». Wtedy Rut upadła na twarz, oddając pokłon aż do ziemi, i zawołała: «Panie, dlaczego darzysz mnie życzliwością, tak że mnie uznajesz, choć jestem obcą?» Odpowiedział jej Booz: «Oznajmiono mi dobrze to wszystko, co uczyniłaś swojej teściowej po śmierci swego męża: opuściłaś ojca swego i matkę swoją, i swoją ziemię rodzinną, a przyszłaś do narodu, którego przedtem nie znałaś. Niech cię wynagrodzi Pan za to, coś uczyniła, i niech będzie pełna twoja nagroda u Pana, Boga Izraela, pod którego skrzydła przyszłaś się schronić». «Obyś darzył mnie życzliwością, panie mój – powiedziała – oto uspokoiłeś mnie i przemawiałeś z dobrocią do swej służebnicy chociaż nie jestem nawet równa jednej z twoich służących». (Rt 2, 1-13)

Dlaczego warto zaufać Bogu? Co stoi za Jego imieniem, że można Mu się całkowicie i totalnie powierzyć, mając pewność, że nie zawiedzie? W naszej historii biblijnej odpowiedź na te pytania ukryta jest w imieniu człowieka, którego spotyka na swojej drodze Rut, w imieniu, w którym ukryta jest cała gama przymiotów charakteryzujących Boga. To imię brzmi Booz, a oznacza ono dosłownie: „Bóg jest mocny”, „Bóg jest mocarzem”. Żeby jednak dobrze je zrozumieć, musimy uważnie przyjrzeć się tej postaci biblijnej, bo jej moc jest zupełnie inna od naszego zwyczajowego pojmowania mocy. To jest moc zbudowana na zupełnie innych fundamentach niż nasza. Niezwykle ważne jest więc dostrzeżenie, o jakie cechy chodzi, żeby przypadkiem nie pomylić jej z czymś innym, a tym samym nie zbudować sobie fałszywego oczekiwania względem tego, kim jest Bóg.

Pierwsza cecha tej mocy wyraża się w czymś, co na pierwszy rzut oka można przegapić, ponieważ wydaje się to zupełnie z mocą niezwiązane. Otóż Rut trafia na pole Booza, nie znając go jeszcze i nic o nim nie wiedząc. Jak mówi Biblia, trafia tam przypadkiem. Sytuacja była bardzo prosta: dwie kobiety zupełnie bez środków do życia musiały jakoś się o siebie zatroszczyć. W tamtym czasie nie było oczywiście żadnej opieki społecznej czy innego rodzaju zabezpieczenia socjalnego, więc musiały poradzić sobie same. Rut jako młodsza, pewnie zdrowsza i pełna sił synowa wymyśla, że będzie chodzić po okolicznych polach w poszukiwaniu jakiegoś pożywienia dla swojej teściowej i dla siebie. Rut ma nadzieję, że znajdą się jacyś dobrzy i życzliwi ludzie, którzy wspomogą biedne kobiety w potrzebie.

(Tak na marginesie: to jest to bardzo prawdziwy obraz duszy szukającej Boga, duszy, która kręci się w pobliżu Betlejem, nie może jeszcze być w samym jego centrum, ale szuka ludzi, którzy z niego pochodzą i będą mogli ją wspomóc w trudnej sytuacji. Dokładnie tak jest przecież z człowiekiem, który zaczyna swoją drogę do Boga. Nie wie jeszcze, jak zamieszkać w samym centrum wiary, więc krąży w jej okolicach, szukając przewodników, którzy mogliby wskazać drogę.)

Jak się okazuje, Rut zupełnie przypadkiem trafia na pole Booza, mogła przecież zatrzymać się na każdym innym polu u jakiegoś innego gospodarza. Ten przypadek jest właśnie pierwszą cechą mocy Boga. Jeden z Ojców Kościoła napisał kiedyś, że przypadek to takie działanie Bożej mocy, w której Bóg chce dokonać niezwykle potężnego dzieła, ale w taki sposób, żeby nikt się nie zorientował, że to On. Dokładnie tak dzieje się i w tej sytuacji. Doskonale widać to w dalszym fragmencie Księgi Rut, kiedy nasza młoda bohaterka po powrocie z pierwszego spotkania z Boozem będzie opowiadać o wszystkim swojej teściowej i usłyszy od niej zapewnienie, że to właśnie Bóg skierował ją na to pole. Stara wdowa, bardziej doświadczona, lepiej znająca sposoby działania Boga, od razu domyśla się Jego udziału w tych, mogłoby się wydawać, przypadkowych wydarzeniach. Przypadek jest więc szczególnym sposobem działania Boga, który jest tak potężny, że potrafI w niezauważalny sposób kierować rzeczywistością, kierować tak, aby służyła Jego zamiarom, jednocześnie szanując jej samodzielność, odrębność i wolność osób biorących udział w wydarzeniach. Ta Boża potęga w kreowaniu przypadków jest oczywiście związana z Jego pokorą i delikatnością. Bóg nie chce się narzucać ze swoim działaniem i ze swoimi darami, potrzeba dużej otwartości i gotowości na przyjęcie Jego działania. Właśnie dlatego często mamy wrażenie, że Bóg nie angażuje się w nasze życie. Właśnie dlatego często jesteśmy przekonani, że mimo naszych usilnych próśb nie przychodzi nam z pomocą, a czasem wręcz wydaje nam się, że całkiem o nas zapomniał. Potrzeba szeroko otwartych oczu i wrażliwego serca, żeby zobaczyć tę Jego delikatną rękę, która prowadzi ten świat i nasze w nim ścieżki. Może najwyższa pora trochę się porozglądać wokół siebie, przypatrzeć się wydarzeniom, które nas otaczają, ludziom, których spotykamy, sytuacjom, przed którymi jesteśmy stawiani, bo bardzo możliwe, że już od dawna Bóg próbuje przeprowadzić w nas niezwykłe dzieła, ale my tego zwyczajnie nie widzimy.

Z tymi otwartymi na Boże działanie oczami związana jest druga cecha Stwórcy ukazana w postaci Booza, którą można nazwać życzliwością. Nie jest to jednak życzliwość, którą znany ze świata ludzi, ponieważ ta nasza życzliwość jest zazwyczaj postawą polegającą na byciu sympatycznym i gotowym do ofiarowania pomocy. To oczywiście bardzo piękne cechy, ale kiedy mowa o życzliwości Boga, chodzi o coś znacznie większego. Biblia mówiąc o Bożej życzliwości, używa słowa hesed, które najprościej można przetłumaczyć jako „łaska”, „dobroć”, „wierność”, „czasem” „miłosierdzie” – bardzo wiele znaczeń zawiera się w tym słowie. Warto także zwrócić uwagę na pochodzenie tego wyrażenia, a szczególnie na miejsce, które zajmuje w historii relacji Boga ze swoim ludem. Otóż słowo hesed związane jest przede wszystkim z zawarciem przymierza, z umową, która została przyjęta na Górze Synaj. Przez wejście w to przymierze Bóg zobowiązał się właśnie do życzliwości względem swego ludu, wybrał go ze wszystkich narodów świata w wyjątkowy sposób po to, żeby okazywać mu łaskę i dobroć, czyli właśnie hesed. Słowo to nabrało więc w pewnym sensie znaczenia prawnego. Bóg był zobowiązany okazywać specjalną życzliwość narodowi wybranemu, dopóki ten był wierny swojej części przymierza, czyli dopóki trwał przy Bogu. Kiedy jednak z winy ludu następowało zerwanie przymierza, kiedy lud odchodził od przykazań, kiedy rezygnował z wierności Bogu i odchodził do pogańskich bożków i wierzeń, Bóg nie był już zobligowany do okazywania ludziom wierności i dobroci, nie musiał się o nich troszczyć, ani ich wspierać. Jak się jednak łatwo domyślić, nigdy tak się nie działo. Mimo niewierności i odstępstw Bóg pozostawał wierny swojemu przymierzu i nigdy nie rezygnował z okazywania ludziom dobroci, łaski i miłości. Z czasem więc słowo hesed stało się w Biblii synonimem okazywania dobroci i miłości pomimo albo nawet na przekór ludzkiej niewierności. Jest bardzo wiele miejsc w Biblii, gdzie można znaleźć sytuacje, w których ludzie będący bardzo daleko od Boga, złamawszy wcześniej wszystkie Jego prawa i przykazania, odwołują się właśnie do Jego życzliwości, czyli do miłości względem niewiernych. Kiedy więc mówimy o Bożej życzliwości, nie odwołujemy się po prostu do Jego przychylności dla nas, ale wołamy o najwyższą formę Jego miłości, czyli o kochanie nas mimo naszych grzechów i niewierności.

W takim świetle zupełnie czymś innym staje się życzliwość Booza względem Rut, o której to życzliwości jest mowa w opisie ich pierwszego spotkania. Rut jako Moabitka jest na z góry przegranej pozycji względem Booza będącego członkiem narodu wybranego. Mimo to właśnie ona przykuwa jego uwagę, to o nią Booz dopytuje swoje sługi, to jej każe pomóc i to właśnie ją zaprasza do rozmowy, choć nie powinien się w ogóle do niej odzywać. Ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę, pytając, czym zasłużyła sobie na jego życzliwość. Właśnie w tej życzliwości Booza odsłania nam się jedna z najważniejszych cech mocy i potęgi Boga, która sprawia, że jest On tak bardzo godny zaufania, tak bardzo jak nikt inny. Jemu zupełnie nic nie przeszkadza w okazywaniu nam miłości. Żadne grzechy, żadne zło, żadna nasza przeszłość nie mogą zatrzymać Jego przychylności względem nas. Niemożliwe jest więc nawet pomyślenie o tym, że mógłby być przeciwko nam, że mógłby nie stać po naszej stronie.

Można powiedzieć, że w Bogu ta przedziwna życzliwość względem nas jest wręcz czymś koniecznym. Oczywiście nie chodzi o to, że Bóg coś musi, ale ta Jego życzliwość jest jakby częścią Jego boskiej natury. Przyjrzyjmy się temu chwilę. Dlaczego Booz okazał taką życzliwość kobiecie, którą dopiero poznał, o której dowiedział się zaledwie kilku faktów? Otóż, stało się tak, ponieważ Booz jako bardzo pobożny i sprawiedliwy Żyd przestrzegał przykazań, które w tamtym czasie obowiązywały w Izraelu. Nie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, ale na ludzi Starego Przymierza było nałożonych kilkaset różnorodnych praw i zasad, z których ogromna większość dla nas chrześcijan już się zdezaktualizowała. Bardzo wiele z nich dzisiaj może nam się wydawać dosyć absurdalnymi zobowiązaniami, jak na przykład zakaz obsiewania pola dwoma rodzajami ziarna. Jednak wiele z nich to bardzo piękne zasady i przykazania, którymi można by się do dziś kierować.

W Księdze Wyjścia jest opisane przykazanie dotyczące zbiorów, które ma ogromne znaczenie w historii Booza i Rut. Otóż jeśli rolnikowi zbierającemu na swym polu zboże podczas zwożenia do spichlerza coś wypadnie z wozu lub z ręki, na przykład snopek albo kłosy, to nie wolno mu tego zabierać ze sobą. Rolnik powinien pozostawić to na ziemi dlatego, że (jak mówi Pismo) w to miejsce może przyjść jakaś sierota albo wdowa i ta część zbiorów jest przeznaczona właśnie dla nich. Inne, bardzo podobne przykazanie głosi, że jeżeli ktoś zbiera winogrona z winorośli, to wolno mu tylko raz przejrzeć krzak. Gdy raz przejrzy krzak, zbierze owoce, a potem po odwróceniu wzroku ponownie spojrzy na krzak i okaże się, że jakieś kiście nie zostały zebrane za pierwszym razem, to nie wolno mu tego zabrać. Mówi bowiem Prawo, że z pewnością przyjdzie jakaś sierota albo wdowa i te wiszące owoce są właśnie dla nich. Co zatem robi Booz? Booz mówi do pracowników na swoim polu, aby przestrzegali przykazań, czyli aby pozwalali wdowie, którą tu akurat jest nasza Rut, zbierać to, co zostanie. W następnym fragmencie, który będziemy czytać zobaczymy, że Booz posuwa się jeszcze dalej, ponieważ nakaże swoim sługom specjalnie wyrzucać kłosy z wozów, aby Rut mogła ich nazbierać jak najwięcej. Czyli już nie tylko będzie posłuszny przykazaniu, ale pójdzie za duchem tego prawa i okaże jeszcze większą miłość i troskę względem potrzebujących.

Przykazania, które dał nam Bóg nie są więc tylko jakimś zewnętrznym prawem, jakimś zbiorem zasad, które Bóg wymyślił, żeby wskazać, nam co jest dobre, a co złe. Wierzymy głęboko, że przykazania są doskonałym odbiciem natury Bożej, są wyrazem tego, jakie jest Jego serce i jakie jednocześnie może być nasze serce, stworzone na Jego obraz i całkiem do Jego serca upodobnione. Obraz Booza przestrzegającego przykazań i w ten sposób przychodzącego z pomocą Rut jest zatem genialnym obrazem serca Bożego, które niejako zmuszone jest przez swoją naturę, żeby brać w obronę tych, którzy są w potrzebie, którzy znikąd nie mają ratunku. Zresztą gdyby uważnie przyjrzeć się wszystkim przykazaniom, to bardzo łatwo zauważyć, że każde z nich stoi na straży właśnie kogoś, kto potrzebuje pomocy i miłości.

Pozwólcie tu na małą dygresję, trochę niezwiązaną z tokiem naszej opowieści, ale według mnie bardzo ważną. W dzisiejszych czasach, choć wydaje mi się, że jest to również uniwersalna, ponadczasowa prawda, można często usłyszeć, że bardzo trudno znaleźć właściwego i godnego zaufania mężczyznę, z którym można zbudować związek. Myślę, że to nie dotyczy tylko mężczyzn, choć rzeczywiście z nimi dzisiaj są chyba większe problemy. I właśnie w postawie Booza znajdujemy coś, co jest doskonałym sprawdzianem, czy ktoś nadaje się na męża. Oczywiście nie jest to jedyny warunek, ale z pewnością istotny. Warto bowiem sprawdzić, kiedy związek jest jeszcze w powijakach, kiedy dopiero przyglądamy się sobie, czy jest u niego, w życiu tego mężczyzny ktoś, kogo on broni. Czy jest gdzieś ktoś biedny (i nie chodzi tutaj tylko o to, że musi to być ktoś ubogi, ale ktoś, kto ma jakąś biedę), dla którego ten mężczyzna jest obrońcą? Czy on kogoś przed czymś chroni? Jeśli ma na przykład chorą mamę, to jaki jest jego stosunek do niej, czy to jest coś, od czego się nieustannie wymiguje i ciągle narzeka na konieczność pomocy jej, czy też widać w nim żywą gotowość do niesienia ulgi w cierpieniu. Oczywiście nie chodzi tu o jakąś niezdrową zależność, ale o dobrze ułożoną kwestię bycia z kimś potrzebującym pomocy. Lub czy ma kolegę, którego wszyscy odrzucają, z którego wszyscy się śmieją, a on pozostaje jego przyjacielem, przyznaje się do niego publicznie, poświęca mu czas i pomaga tak po prostu? Rut poznała swojego męża, bo znalazła kogoś, kto wziął w obronę wdowę. Ta rzeczywistość, ta cecha oczywiście dotyczy też kobiet, ale nie ma się co oszukiwać – kobiety mają o wiele bardziej naturalną zdolność do zajmowania się innymi, do pomocy, niż mężczyźni, którzy w pewien sposób muszą się tego uczyć, czasem prawie od zera.

I w tym miejscu dochodzimy do czegoś niezwykle pięknego i wręcz fundamentalnego w spotkaniu Rut i Booza. W ich pierwszej rozmowie pada niesamowite sformułowanie, które w polskim tłumaczeniu nie wybrzmiewa tak niezwykle jak w hebrajskim oryginale. Otóż, w miejscu, gdzie Rut dziękując Boozowi za okazaną życzliwość, stwierdza, że tenże „przemawiał do niej z dobrocią”, w hebrajskim tekście możemy znaleźć dosłownie wyrażenie „mówił sercem do jej serca”. Co za niesamowite zdanie! Okazuje się nagle, że ta zwykła rozmowa, te kilka słów, które do siebie wypowiedzieli, stają się początkiem niezwykłej więzi, w której spotykają się dwa serca, przemawiające bezpośrednio do siebie, które (o ile można tak powiedzieć) rozumieją się bez słów. To jest zupełnie niezwykły przykład swego rodzaju zakochania od pierwszego wejrzenia albo od pierwszych słów, gdzie serca rozpoznają się jako przynależące do siebie od zawsze i na zawsze.

Jak to jest możliwe? Co spowodowało tak natychmiastową więź między nimi? W jaki sposób mogła się tak szybko rozwinąć tak intensywna relacja? Otóż powody są dwa. W Boozie, który oczywiście jest tu obrazem Boga, nieustannie jest taka gotowość. Wyrażona jest ona właśnie w jego życzliwości, czyli w ciągłej gotowości, nieprzerwanej chęci przyjęcia nawet najbardziej zabłąkanego i pogubionego człowieka. W Rut zaś tą postawą było jej rzucenie się w przepaść zaufania, czyli w pójście na całego w tę zupełnie nieznaną dla niej drogę poszukiwania Boga, o którym do tej pory słyszała zaledwie kilka słów. Zauważmy, że kiedy Rut pyta Booza, czym sobie zasłużyła na życzliwość, ten odpowiada, że to właśnie jej pójście w nieznane za Noemi, dołączenie do nieznanego i obcego dla niej narodu jest zasługą. Czyli nic innego jak rzucenie się w przepaść. Kiedy Bóg napotyka duszę gotową na taki skok, wtedy ich serca natychmiast się spotykają i wchodzą w relację, o której dusza nawet nie była w stanie pomyśleć czy sobie ją wyobrazić. Serce w serce.

6.

W czasie posiłku powiedział do niej Booz: «Podejdź tu i jedz chleb, maczając swój kawałek w mojej kwaśnej polewce». Usiadła więc koło żniwiarzy, a Booz dał jej prażonych ziaren. Jadła je, a gdy nasyciła się, resztę zatrzymała. Potem wstała znowu zbierać kłosy. Booz wydał polecenie swoim sługom: «Wolno jej zbierać kłosy nawet między snopami, wy zaś nie czyńcie jej wstrętów. Co więcej, wyrzucajcie dla niej kłosy z pokosu i pozostawiajcie, żeby je mogła zebrać. I nie krzyczcie na nią!» Rut zbierała kłosy na polu aż do wieczora, a gdy wymłóciła kijem to, co zebrała, było około efy jęczmienia. Wziąwszy go poszła do miasta i zobaczyła jej teściowa to, co zebrała. Wtedy Rut wyjęła i dała jej to, co pozostało jej z posiłku. «Gdzie zbierałaś dzisiaj kłosy – zapytała ją teściowa – gdzie pracowałaś? Niech będzie błogosławiony ten, który zaopiekował się tobą!» Wtedy wyjawiła swej teściowej tego, u którego pracowała, mówiąc: «Człowiek, u którego pracowałam dzisiaj, nazywa się Booz». Powiedziała Noemi do swej synowej: «Niech będzie on błogosławiony przez Pana, który nie przestaje czynić dobrze żywym i umarłym!» I dodała Noemi: «Człowiek ten jest naszym krewnym, jest jednym z mających względem nas prawo wykupu». «I jeszcze powiedział mi – rzekła Rut Moabitka – przyłącz się do moich dziewcząt, dopóki nie skończą całego mojego żniwa». Noemi powiedziała do swej synowej, Rut: «Lepiej dla ciebie, moja córko, że będziesz wychodzić z jego dziewczętami, niż mieliby cię źle przyjąć na innym polu». Dołączyła się więc Rut do dziewcząt Booza, aby zbierać kłosy do czasu zakończenia żniw jęczmienia i żniw pszenicy, i mieszkała ze swoją teściową. (Rt 2, 14-23)

Cała ta opowiedziana dotychczas sytuacja, spotkanie Rut z Boozem, ich rozmowa serce w serce, ta niezwykła relacja, która zawiązuje się między nimi, może się rozwinąć i stać trwałą rzeczywistością, ponieważ rozgrywa się na polu Booza. I tym polem teraz trochę się zajmiemy, bo zrozumienie, czym ono jest i co się na nim dzieje, to droga do stania się prawowitym mieszkańcem Betlejem, miasta, z którego pochodzi Bóg.

Czytając komentarze Ojców Kościoła, można dostrzec, że większość z nich widzi w polu Booza swoisty obraz Kościoła. Jego właścicielem jest przecież Booz, który (jak już to wielokrotnie mówiliśmy) jest obrazem Boga. Żniwiarze to oczywiście pasterze, którzy ten Kościół uprawiają, rozdzielają prace i dostarczają zbiory swemu panu. Dziewczęta, do których ma zaś dołączyć Rut, to wszystkie dusze ludzi, które na tym polu znalazły miejsce swojego życia. Kłosy zbierane przez robotników i Rut to symbol różnych duchowych dóbr, którymi Bóg obdziela ludzi na swoim polu. Wspólny stół, do którego na posiłek zaprasza Booz, to oczywiście Eucharystia, uczta, którą Bóg karmi swój Kościół. Spróbujmy trochę bliżej przypatrzeć się tym wszystkim rzeczywistościom, żeby dobrze rozpoznać, w jaki sposób buduje się stałą i trwałą więź z Bogiem, z Tym, z którym chcemy być serce w serce.

Zacznijmy od kłosów i od różnego rodzaju ziaren, które zbierane są na polu Booza, bo to przecież dzięki ich poszukiwaniu Rut trafiła w to miejsce. Otóż zbiorom zbóż można nadać wiele symbolicznych znaczeń. Wydaje mi się jednak, że warto szczególnie skupić się na jednym z nich, chyba najbardziej popularnym w różnych komentarzach do naszej księgi. Kłosy to Słowo Boże, to Biblia, składająca się z bardzo wielu snopków – ksiąg, które z kolei składają się z bardzo wielu pojedynczych kłosów, czyli konkretnych historii, zdań, a nawet słów. To właśnie głód kłosów, czyli głód słowa od Boga, przyprowadził Rut na pole Booza. Na początku, kiedy zbierała kłosy, jeszcze Go nie znała. Właściciel pojawia się dopiero po całym dniu pracy i dopiero wtedy rozpoczyna się ich relacja. To bardzo piękny obraz, który warto sobie przełożyć na konkretne doświadczenie poszukiwania Boga. Jeżeli bowiem chcemy Go spotkać, jeśli chcemy usłyszeć Jego słowo, które przemieni nasze życie, musimy zacząć zbierać kłosy, czyli zacząć czytać Biblię. Kłos po kłosie, snopek po snopku. Na początku, kiedy będziemy to robić, możemy mieć poczucie, że nic nam to nie daje, że prowadzi nas donikąd, że w ten sposób wcale nie spotykamy Boga. Chyba każdy, kto wziął się za czytanie Biblii, doświadczył tego jak trudna jest to lektura, jak bardzo zamknięte i hermetyczne czasem wydaje się to słowo. Nic nie szkodzi. Trzeba pracować cały dzień. Bo kiedy się na to zdecydujemy, Bóg w końcu przyjdzie. Rut pracowała bardzo wytrwale. Przypomnij sobie, jak w poprzednim fragmencie, który omawialiśmy, robotnicy informują Booza, że Rut pozwoliła sobie tylko na jeden krótki odpoczynek, a poza nim bardzo intensywnie pracowała. Booz bardzo docenia tę jej postawę. O Rut też napisano, że kłosy i ziarna zbierała dosłownie wszędzie: w czasie pracy, ale także w trakcie posiłku. Czytamy w Biblii, że trochę zjadła, a trochę odkładała sobie na później. To jest dusza, która wszędzie próbuje napełnić się Słowem – i podczas własnego czytania, i podczas Eucharystii, z której zabiera Słowo na później. Napisane jest również, że młóciła kijem to, co zebrała, czyli mocno mieliła w sobie Słowo, które otrzymała. Ona nie tylko zbierała, nie tylko czytała, ale trawiła, przeżuwała w sobie Słowo, aby jak najwięcej z niego wyciągnąć. Udało jej się na koniec dnia zebrać całą efę ziaren jęczmienia. Efa to miara objętości używana w tamtym czasie, która odpowiada mniej więcej siedmiu litrom. Siedem, czyli pełnia albo obfitość doprowadzona do granic. Rut tak intensywnie zbierała Słowo, że wyciskała z niego wszystko, co tylko jest możliwe do zdobycia. Czy jesteśmy takimi zbieraczami Słowa? Czy tak je mielimy w sobie? Czy nieustannie się nim karmimy? Czy każdy nasz dzień jest nim wypełniony po brzegi? Czy codziennie wieczorem wracamy do domu z workiem wypełnionym efą mąki Słowa Bożego?

Drugą rzeczywistością, którą spotykamy na polu Booza, są ludzie: żniwiarze i dziewczęta. Kiedy Rut rozmawia z Boozem po raz pierwszy, ten poleca jej przyłączyć się do dziewcząt na jego polu. Słowa Booza musiały być dla Rut bardzo ważną wiadomością, ponieważ później, opowiadając swojej teściowej o tym, co wydarzyło się tego dnia, powtarza owo zaproszenie z ogromnym entuzjazmem. Jej radość potwierdza Noemi, dodając, że to dobre środowisko do przebywania, bo na innym polu mogłoby ją spotkać coś złego. To bardzo ważny wątek. Każdy bowiem człowiek, który chce wzrastać w wierze, który chce krok po kroku porzucać dawne zło i przyjmować zwyczaje oraz sposób życia nowego człowieka, koniecznie potrzebuje właściwego środowiska, w którym będzie mógł to robić. Wspólnota ludzi wierzących, wyznających podobne wartości, którzy zmagają się z podobnymi problemami, mają podobne wątpliwości i kryzysy w wierze sprawia, że znajdujemy się niejako w chronionym środowisku, gdzie wiara może bez przeszkód rozwijać się i wzrastać. Nie chodzi oczywiście o żadne zamykanie się w getcie ludzi wierzących – dla każdego przychodzi czas wyjścia na zewnątrz po to, żeby przekazywać wiarę dalej, ale jednocześnie każdy potrzebuje też czasu na rozwój i środowiska ochronnego, gdzie otrzyma to, czego potrzebuje. Nie da się wiary rozwijać w pojedynkę, bez wspólnoty. Oczywiście zawsze pojawiają się w nas wątpliwości dotyczące tej kwestii, ponieważ wspólnoty są bardzo różne, tak różne jak ludzie, którzy je tworzą. Nie zawsze stają na wysokości zadania, jeśli chodzi o wspieranie w wierze. Czasem może być dokładnie odwrotnie. Szukanie wspólnoty jest też szczególnie trudne, kiedy samemu miało się złe doświadczenia z ludźmi Kościoła, z grzesznymi księżmi, ze skandalami, o których co rusz słychać w mediach. Księga Rut jest pod tym względem bardzo jednoznaczna i nie owija w bawełnę. Jak się bowiem dobrze w nią wczytamy, to okazuje się, że na polu Booza byli też słudzy, którzy dokuczali Rut podczas zbierania kłosów. Ich właśnie do porządku przywołuje Booz, biorąc ją w obronę i nakazując im wyrzucać dla niej więcej kłosów. To jest właśnie główne kryterium, które trzeba zastosować w szukaniu wspólnot, księży czy towarzyszy w wierze – posłuszeństwo Jezusowi i słuchanie Jego nakazów. Czy tak jak im nakazał, dają nam pić wodę podczas pracy, czyli czy dają nam dostęp do świeżego, ożywczego spotkania z Bogiem? Jeśli nie, trzeba dołączyć do innych żniwiarzy, do innych dziewcząt na tym polu. Ważne jest jedynie, żeby to właśnie pole Booza było miejscem poszukiwania towarzyszy. Dlaczego? Dlatego, że tylko na tym polu jest Booz, a to o Niego i nikogo innego nam chodzi. Zobaczmy więc, dlaczego On jest tak ważny na tym polu.

Bardzo ciekawym wątkiem tej historii jest również rola Noemi, jaką odegrała przez skierowanie młodej Rut na pole Booza. Kiedy bowiem teściowa słyszy opowieść swojej synowej i kiedy orientuje się, kim jest ów człowiek, który zatroszczył się o tę młodą kobietę, mocno naciska, aby szła właśnie tam i nigdzie indziej, co w następnym fragmencie tekstu będzie jeszcze bardziej widoczne w bardzo konkretnych instrukcjach Noemi dotyczących tego, jak Rut ma się zachować przy spotkaniu z Boozem. Kościół bardzo często w Noemi widzi obraz Maryi, która kieruje każdą duszę ku spotkaniu z Jezusem, tłumacząc jej jednocześnie wszystko, co powinna wiedzieć, aby do Niego trafić. Do tego wątku jeszcze powrócimy na końcu rozważań naszej księgi, ale teraz wspominam o tym dlatego, że to właśnie Noemi wskazuje na bardzo ważną cechę albo raczej rolę, jaką ma do spełnienia Booz względem Rut i jej samej. Otóż Noemi nazywa Booza goelem. To hebrajskie słowo pojawia się tam, gdzie teściowa Rut mówi, że on ma prawo wykupu względem nich, czyli najprawdopodobniej jest jednym z krewnych Elimeleka, jej zmarłego męża i w ten sposób wpisuje się w łańcuch prawa lewiratu, czyli żydowskiego zwyczaju brania za żonę wdowy po swoim bracie.

Ale słowo goel, dosłownie oznaczające „obrońcę”, „mściciela” lub „wybawiciela”, jest bardzo ważnym określeniem nie tylko w perspektywie prawa lewiratu. Ono dokładnie pokazuje, kim jest Bóg, którego reprezentuje w tym wypadku Booz. Pierwszy raz słowo to pojawia się w Piśmie Świętym w historii Kaina i Abla. W tej opowieści ma miejsce moment, gdy Kain już po zamordowaniu swojego brata, stoi przed Bogiem i prawda o jego zbrodni wychodzi na jaw. Bóg każe mu udać się na wygnanie i wtedy Kain mówi: proszę Cię, nie rób tego, nie skazuj mnie na tułaczkę, bo każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić*. I zupełnie zadziwiająca jest odpowiedź Boga na słowa Kaina. Bóg bowiem mówi, że gdyby ktokolwiek porwał się na życie Kaina, poniesie siedmiokrotną karę. Co więcej, daje mu na czoło swój znak zapewniający Kaina, że będzie jego obrońcą. Czy dociera do nas, co dzieje się w tej scenie? Bóg oczywiście staje najpierw w obronie zamordowanego Abla, nie zostawia tej zbrodni bez wskazania sprawcy i wymierzenia mu sprawiedliwości, ale natychmiast potem staje się również obrońcą tego, kto go zamordował. Bóg jest zatem obrońcą zarówno zamordowanego, jak i mordującego. To jest po prostu coś niesłychanego. Bóg nigdy nie staje tylko po jednej stronie, ale zawsze wybiera stronę człowieka, każdego człowieka, bez względu na to, jaki by nie był.

Tylko na polu Booza jest ktoś taki. Mówiąc trochę koślawo, tylko na polu Booza jest Booz. Tylko na tym jednym polu jest goel, czyli obrońca przestępców i zbrodniarzy. Doskonale i genialnie widać to w Panu Jezusie umierającym na krzyżu, który wypowiada słowa: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią**. Jezus, patrząc na swoich morderców, na tych, którzy Go skatowali, umęczyli i zabierają Mu właśnie życie, staje w ich obronie! Staje się goelem, który chce wybawić od konsekwencji grzechu tych, którzy te grzechy popełnili, nawet wtedy, kiedy to On sam jest głównym celem tego wyrządzonego zła. Jezus doprowadza tę obronę do tak niewyobrażalnej granicy, że sam ponosi śmierć w imię tych, którzy powinni ją ponieść. To jest obrona, w której obrońca nie tylko stara się uchronić winnego od należnej mu kary, ale bierze ją na samego siebie, uwalniając w ten sposób przestępcę od konsekwencji jego poczynań. To jest właśnie Booz – nie warto chodzić na żadne inne pole, bo nigdzie nie ma kogoś takiego.

Gdzie to wszystko znajduje swój punkt kulminacyjny? Gdzie jest miejsce, w którym wszystkie te historie stają się dla nas faktem, a nie tylko symboliczną opowieścią? Żeby to zobaczyć i zrozumieć, przyjrzyjmy się najważniejszej scenie tego fragmentu Księgi Rut, czyli pierwszemu, wspólnemu posiłkowi, który spożywają Rut i Booz. Otóż przekładając tę scenę na język współczesny, można powiedzieć, że Booz zaprosił poznaną właśnie młodą dziewczynę na pierwszą randkę, pierwsze spotkanie. Zaproponował kawę z ciastkiem albo może wspólną kolację. Wszystko działo się dosyć przypadkowo, bo podczas przerwy w pracy na polu, ale wiadomo, że takie spotkania dla osób, między którymi coś zaiskrzyło, są niezwykle ważne, dzieje się w nich znacznie więcej niż widać na zewnątrz. Podczas tego posiłku pojawia się dosyć wyjątkowy gest, który wykonał Booz względem młodej wdowy. Zaprosił ją bowiem, żeby się do niego przysiadła, daj jej kawałek chleba i polecił, aby umoczyła go w jego kwaśnej polewce – mówiąc najprościej: jedli z jednej miski. Ale ten gest maczania chleba we wspólnej misie jest gestem, który niesie ze sobą ogromny ładunek znaczeniowy. Nie jest jedynie oznaką sympatii i dzielenia stołu, ale odsyła do ważnego miejsca w historii ludu – pierwszego przymierza, a później również do Chrystusa.

Najważniejszym miejscem w Biblii, gdzie pojawia się ten gest, miejscem, które także jednocześnie tłumaczy jego znaczenie, jest historia grzechu króla Dawida, najważniejszego władcy, jakiego miał w swoich dziejach Izrael. W życiu Dawida był taki moment, gdy król zabił swojego przyjaciela Uriasza, aby ukryć wcześniejszy romans z jego żoną, Batszebą. Kiedy to zrobił, przyszedł do niego prorok Natan, któremu przedtem Bóg oznajmił, co się wydarzyło. Jahwe wysyła proroka do króla, aby go upomniał. Natan, nie zdradzając na początku, że wie o całej sprawie, opowiada Dawidowi pewną historię, swego rodzaju bajkę. Jest to historia o bardzo ubogim człowieku, który nie miał nic poza jedną owieczką. Była dla niego wszystkim – nie tylko jego źródłem utrzymania, ale czymś zupełnie szczególnym. Owieczka spała u niego w łóżku razem z jego dziećmi, właściciel ją karmił ze swojej miski, codziennie brał kawałek chleba, maczał w swojej misce i dawał, żeby jadła. Owieczka była dla niego całym światem. Obok domu biedaka mieszkał bogacz, który miał nieprzeliczone stada owiec. Gdy jednak przyjechał do niego na obiad przyjaciel, bogacz wysłał swojego sługę do biedaka, by ten zabrał mu jego ukochaną owieczkę, zabił i zrobił obiad dla niego oraz dla jego gościa. Dawid słuchając tej historii, dosyć szybko zorientował się, o czym Natan mu opowiada. Domyślił się, że sprawa zabójstwa i cudzołóstwa wyszła na jaw. Zrozumiał, że to on był tym bogaczem, który miał wszystkie owieczki świata, ale postanowił, że zabierze żonę swojego przyjaciela i zamorduje go, żeby to ukryć. W wyniku tego spotkania Dawid się nawraca, a w pamięci Izraela gest maczania kawałka chleba w misie staje się gestem wyrażającym niezwykłą wartość tego, dla kogo się ten gest wykonuje. Ten ktoś jest jak owieczka z opowiadania Natana – jest największym skarbem, największą wartością, o którą na dodatek upomina się sam Bóg, który jest przecież jej obrońcą, jej goelem.

Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego ten gest jest tak niezwykle istotny. Dokładnie ten sam gest wykonuje Pan Jezus względem Judasza podczas Ostatniej Wieczerzy. Jezus zapowiada, że pośród nich jest zdrajca, który wyda Go arcykapłanom i starszym. Na pytanie uczniów, kto nim jest, Chrystus mówi, że wskaże go, biorąc kawałek chleba, maczając go w misie i podając temu, kto jest Jego zdrajcą. I jak wiadomo, tym kimś był właśnie Judasz. Święty Jan, który opisał tę scenę, używa tam pięknego greckiego wyrażenia psomidzo, które dosłownie oznacza „karmić dziecko, które nie ma zębów i trzeba mu rozmiękczyć chleb w mleku albo w czymś innym, żeby mogło sobie przełknąć”. To niesamowite, że wskazanie zdrajcy dokonuje się właśnie takim gestem. Jakby Jezus mówił do Judasza, że spośród wszystkich Jego uczniów biorących udział w tej pamiętnej wieczerzy właśnie on – zdrajca – jest dla niego najważniejszy, jest jak owieczka z opowieści Natana, jest jak piękna Rut, w której zakochał się Booz.

Do tego wszystkiego mamy dostęp podczas każdej Eucharystii, która jest uobecnianiem wydarzeń, które dokonały się dwa tysiące lat temu w Wieczerniku. Szczególnie jest to widoczne, kiedy Komunię Świętą rozdaje się pod dwiema postaciami poprzez tzw. zanurzenie, czyli gest, w którym kapłan bierze Ciało Pańskie i umacza je w kielichu z Krwią Pańską, podając nam do ust. To przecież nic innego, jak właśnie gest umaczania chleba w misie i podawania do spożycia. Kościół nauczył się tego gestu od Pana Jezusa i powtarza go od wieków. Zawsze, kiedy przystępujemy do Stołu Pańskiego, przyjmując Komunię, wydarza się na nowo w naszym życiu ta historia. Bóg mówi nam wtedy, że jesteśmy dla Niego jak najdrogocenniejsza owieczka, bez której nie wyobraża sobie życia. Bóg pokazuje, że nawet jeśli jesteśmy zdrajcami jak Judasz, nawet jeśli naszymi grzechami mordujemy Go wciąż i wciąż (a przecież każdy z nas zdradził Jezusa wielokrotnie), On kocha nas ponad wszystko i chce być naszym goelem, który na siebie bierze naszą winę, abyśmy ocaleli i żyli. Nade wszystko jednak Bóg mówi nam w każdej Eucharystii, że jesteśmy dla Niego jak Rut, czyli, że jest w nas zakochany i chce być z nami tak blisko, jak mąż może być z żoną. I nie chodzi Mu tu o relację Stwórca – stworzenie, Pan – sługa, nawet nie chodzi o relację przyjaźni, ale Bóg szuka intymnej, niepowtarzalnej i najgłębszej relacji, jaką tylko możemy sobie wyobrazić. Na koniec tego fragmentu chciałbym, żebyśmy zobaczyli jeszcze jeden szczegół – może nie bardzo istotny, ale niezwykle ujmujący. Patrząc na tę historię tak czysto po ludzku, można sobie zadać pytanie, dlaczego Booz był takim człowiekiem. Skąd wzięła się w nim taka dobroć, czułość, taka umiejętność brania w obronę tych, którzy tego potrzebują? Booz nauczył się tego od swojej mamy, która z kolei nauczyła się tego od Boga, sama doświadczając Jego czułości i dobroci. Wszystko dlatego, że mamą Booza była Rachab – nierządnica sakralna z Jerycha, która jako jedyna ze swoją rodziną została ocalona, kiedy Izraelici wkraczali do Ziemi Obiecanej i zburzyli jej miasto, grając na trąbach. Tradycja podaje, że jeden z żołnierzy, którzy byli wysłani przez Jozuego na zwiady do Jerycha przed dokonaniem ataku, zakochał się w tej pogańskiej prostytutce i obiecał jej w zamian za pomoc w ucieczce ocalenie, kiedy nadejdą Izraelici. Tak się właśnie stało. Rachab została później żoną Salmona, bo tak miał na imię, a z tego związku urodził się właśnie Booz. Musiał więc jako młody chłopak wielokrotnie słuchać opowieści o tym, jak Bóg ratuje tych, którzy się zupełnie do tego nie nadają i bierze w obronę tych, którym nikt nie chce pomóc. Mówiąc najkrócej, to mama nauczyła Booza być takim człowiekiem. Co jeszcze ciekawsze, Rachab, Booz i Rut są rodziną Pana Jezusa. To właśnie z tej linii genetycznej przyszedł na świat Zbawiciel. Pewnie więc nie raz słyszał od Maryi o tym, kim była jego prababka Rachab, i o tym, w jaki sposób pradziadkowie Booz i Rut poznali się i zakochali. Pewnie nie raz słyszał o maczaniu chleba w misie jako znaku wyjątkowej miłości i stawania w obronie. Może właśnie wtedy nauczył się tego gestu? Może Jego również nauczyła tego mama?

7.

Noemi, teściowa Rut, powiedziała do niej: «Moja córko, czyż nie powinnam ci poszukać spokojnego miejsca, w którym byłabyś szczęśliwa? Oto czyż nie jest naszym powinowatym Booz, Booz, z którego dziewczętami ty byłaś? On to właśnie dzisiaj wieczorem ma czyścić jęczmień na klepisku. Umyj się i namaść, nałóż na siebie swój płaszcz i zejdź na klepisko, ale nie daj się jemu poznać, dopóki nie skończy jeść i pić. A kiedy się położy, ty zauważywszy miejsce jego spoczynku, wyjdziesz, odkryjesz miejsce przy jego nogach i położysz się, a on sam wskaże ci, co masz czynić». Odpowiedziała Rut: «Wszystko, co mi powiedziałaś, wykonam». Zeszła więc na klepisko i uczyniła to wszystko, co kazała jej teściowa. Booz po jedzeniu i piciu, w dobrym samopoczuciu poszedł położyć się na brzegu stosu jęczmienia. Wtedy Rut podeszła cicho, odkryła miejsce przy jego nogach i położyła się.

A w środku nocy Booz poczuł zimno i rozglądając się dokoła zobaczył kobietę leżącą przy jego nogach. Zapytał: «Kto ty jesteś?» Odpowiedziała: «Ja jestem Rut, służebnica twoja. Rozciągnij brzeg swego płaszcza nade mną, albowiem jesteś powinowatym». Powiedział: «Błogosławiona bądź, moja córko, przez Pana! Jeszcze lepiej niż za pierwszym razem okazałaś swoją miłość za drugim razem, gdy nie szukałaś młodych mężczyzn, biednych czy bogatych. Nie lękaj się więc, moja córko; wszystko, co powiedziałaś uczynię dla ciebie, gdyż wie każdy mieszkaniec mego miasta, że jesteś dzielną kobietą. Jednakże, jeśli jest prawdą, że jako krewny [twego męża] mam prawo wykupu, to jest jeszcze krewny bliższy ode mnie. Pozostań tutaj przez noc, a rankiem, jeśli on będzie chciał wypełnić wobec ciebie swój obowiązek jako krewny [twego męża], dobrze będzie, jeśli go wypełni, lecz jeśli nie będzie chciał go wypełnić, to na życie Pana, ja go wypełnię względem ciebie. Śpij aż do rana!» Spała u jego nóg aż do świtu. O tej porze, kiedy człowiek nie może jeszcze odróżnić innego człowieka, wstał Booz. Mówił bowiem do siebie: Nie powinien nikt o tym wiedzieć, że kobieta przyszła do mnie na klepisko. Powiedział [do niej]: «Podaj okrycie, które masz na sobie, i trzymaj je mocno». Gdy trzymała je, odmierzył jej sześć [miar] jęczmienia i podał jej. Po czym poszła do miasta. Przyszła Rut do swej teściowej, a ta zapytała ją: «Co z tobą, moja córko?» Opowiedziała jej Rut wszystko, co uczynił dla niej ten człowiek. Dodała Rut: «Dał mi te sześć [miar] jęczmienia mówiąc: Nie możesz wrócić z pustymi rękami do swej teściowej». «Bądź spokojna, moja córko – powiedziała Noemi – aż dowiesz się, jak potoczą się rzeczy, gdyż nie spocznie ten człowiek, dopóki nie zakończy dzisiaj tej sprawy». (Rt 3, 1-18)

Wchodzimy teraz w Księdze Rut w najbardziej intymny i przez to najbardziej niedostępny etap znajomości Rut i Booza, czyli każdej poszukującej duszy i Boga. Wszystko, co spróbujemy teraz zobaczyć, może być tylko zarysem, delikatnym śladem tego, co się między nimi dzieje, ponieważ Bóg z każdą duszą buduje niepowtarzalną, delikatną więź, która nigdy nie jest dostępna dla kogoś stojącego z boku. Spróbujemy więc poszukać tylko drogowskazów i znaków, według których każdy będzie musiał pójść o własnych siłach i według indywidualnego zaproponowanego mu przez Boga sposobu.

Fragment Księgi Rut, który właśnie przeczytaliśmy, jest opisem niezwykle intymnego zjednoczenia duszy z Bogiem i aby zawrzeć tak niepojęte sprawy w ludzkich pojęciach i słowach, narrator posługuje się obrazem wspólnie spędzonej nocy. Ten czas został opisany hebrajskim słowem „położyć się”. To wyrażanie w języku Biblii jest bardzo niejednoznaczne, ponieważ, prócz zwykłej czynności leżenia na ziemi czy obok kogoś, używane jest również na określenie współżycia mężczyzny i kobiety. Kiedy znajdujemy w Piśmie Świętym wyrażenie mówiące o tym, że mężczyzna i kobieta położyli się razem, prawie zawsze chodzi o to drugie, intymne znaczenie. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy w Księdze Rut mamy do czynienia właśnie z tym użyciem tego słowa, ale nie ma to właściwie wielkiego znaczenia, ponieważ nie czytamy tej historii jako prostego opisu faktów, które wydarzyły się tej nocy, ale próbujemy wyczytać z nich opowieść o intymnym spotkaniu człowieka z Bogiem. W takim wypadku zaś chodzi nam o niezwykłą bliskość, jaka ich tej nocy połączyła. Zanim do tego dojdzie, zanim Rut znajdzie się pod kocem Booza, musi się odpowiednio przygotować, w czym niezawodnie pomaga jej Noemi – doświadczona w obcowaniu z Bogiem dusza, dająca swojej młodej protegowanej odpowiednie wskazówki i rady. Poleca jej mianowicie, aby przed pójściem na spotkanie z Boozem odpowiednio się umyła, ubrała i namaściła, czyli w tamtejszym rozumieniu użyła odpowiednich pachnideł. W tym przygotowaniu chodzi więc o całościowe przygotowanie się do wyjścia na bardzo ważne spotkanie. To wszystko wygląda jak szykowanie się na wyjątkową randkę. I dokładnie o to chodzi. Dusza, która chce intymnie spotkać Boga, powinna zrobić wszystko, co w jej mocy, aby być możliwie najlepiej przygotowaną na to wyjątkowe spotkanie. Polega to na oczyszczeniu z wszelkich brudów grzechu, co w przygotowaniach Rut wyrażone jest w konieczności kąpieli. Nie da się rzeczywiście i realnie wejść w maksymalną bliskość z Bogiem, jeśli ciągle panuje w nas grzech i wygrywa zło. To oczyszczanie oczywiście – podobnie jak wszystkie inne etapy, o których za chwilę będzie mowa – nie dzieje się jednorazowo i natychmiastowo, jest to długotrwały, czasem bardzo powolny proces, który każdy z nas musi przejść w drodze do Boga. Oprócz działania negatywnego, czyli odrzucania zła i jego działania w nas, dusza musi również wykonać pracę polegającą na budowaniu cnót i dobra w sobie, co w przygotowaniach Rut symbolizuje suknia, którą zakłada. Piękna szata Rut oznacza wysiłek, który wkładamy w rozwijanie naszych dobrych cech, cnót i w przyozdabianie się wszelkim dobrem, na jakie tylko nas stać. Mówiąc inaczej, próbujemy upodobnić się do obrazu, według którego zostaliśmy stworzeni, czyli do samego Boga, niedoścignionego, ale ciągle poszukiwanego wzoru. Wreszcie trzeci etap, najwyższy i najmniej już od nas zależny, to namaszczenie duchowymi darami i charyzmatami, które w przygotowaniach pięknej Rut ukazane zostały poprzez namaszczenie wonnymi pachnidłami. W drodze do Boga musi nas wypełnić „woń Ducha Świętego”, czyli On sam musi podnieść nasze wysiłki i starania na wyższy poziom, niedostępny dla nas samych, na który może nas wprowadzić tylko Jego nadprzyrodzone działanie. Wyposażeni na tych trzech poziomach możemy stanąć przed Bogiem.

W historii Rut dzieje się jednak nagle coś bardzo dziwnego, czego nikt z nas zupełnie się chyba nie spodziewał. W tekście jest to wyrażone nietypową prośbą czy raczej poleceniem Noemi, która widząc gotową już na spotkanie z Boozem Rut, prosi ją, żeby nie pokazywała się mu dopóki ten, będąc najedzony, nie zaśnie na klepisku. Powinno pojawić się w nas zdziwienie i pytanie o to, jaki w takim razie był sens całego tego przygotowania, skoro i tak ma to wszystko być ukryte przed oczami wybranka? Po co wszystkie te starania i przygotowania, skoro jedyną, która będzie o nich wiedzieć, jest Rut? To jest właśnie jeden z najbardziej kluczowych i nie ma się co oszukiwać, również jeden z najtrudniejszych, etapów poszukiwania Boga, który może być nam trudno zrozumieć bez specjalnego wysiłku. Kryje się w nim bardzo ważne przekonanie, że nigdy nie będziemy tak naprawdę gotowi na spotkanie z Bogiem. Że choćbyśmy wykonali w sobie niewiarygodną pracę duchową, choćbyśmy wyrzucili z siebie wszelkie możliwe grzechy, usunęli wszelkie zło, choćbyśmy się wyposażyli w całą gamę dobra i napełnili wszystkimi istniejącymi darami duchowymi, to de facto nie nadajemy się w ogóle, aby spotkać Boga twarzą w twarz. Dlatego, że wobec Jego świętości i czystości, wobec Jego nieskończonego majestatu i potęgi, wobec Jego natury, do której zrozumienia nie jesteśmy w stanie zbliżyć się nawet na krok, wszystko, co próbujemy Mu przedstawić jako dobre i piękne, jest zwyczajnym brudem i śmieciem. I właśnie tego próbuje nauczyć Rut Noemi, czyli Maryja – najbardziej niezwykła i najświętsza spośród ludzi kobieta, która jednocześnie wiedziała, że przed Bogiem jest całkowicie niczym. To bardzo trudne a zarazem niezwykłe połączenie. Z jednej strony zmaksymalizowany wysiłek, aby zrobić wszystko w celu podobania się Bogu i przedstawienia się Mu jako gotowym do spotkania, z drugiej strony jednak świadomość, że nigdy nie osiągniemy takiego stanu i takiego poziomu świętości, aby mogło się stać to możliwe do zrealizowania.

Na domiar złego, jakby jeszcze nie było za trudno, sam Bóg wydaje się być rozczarowany nami w tym spotkaniu. Bardzo często więc dusza, która zaczyna się naprawdę do Niego zbliżać i z Nim poznawać w niezwykłej intymności, doznaje swoistego odrzucenia z Jego strony, zupełnie dla niej niezrozumiałego. Widać to w naszej historii w tym miejscu, gdzie w środku nocy Booz po przebudzeniu nie poznaje Rut i pyta dosyć obcesowo: kim ty jesteś?* Jakby miał jej wręcz za złe, co ona właściwie tam robi, jak śmiała znaleźć się tak blisko. Oczywiście to przekonanie o niemożliwości podobania się Bogu i dosięgnięcia Jego ideałów nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek poniżeniem siebie, pogardzaniem sobą czy przekonaniem o własnej beznadziei. Wszystkie tego typu myśli i sądy zawsze pochodzą od szatana, Bóg nigdy się nimi nie posługuje i nigdy nie jest ich źródłem. Bóg działa wtedy w zupełnie inny sposób i w innym celu. Zaczyna bowiem ukazywać duszy rzeczywiste rozmiary zła i brudu, które się w niej znajdują. Budzi to oczywiście jej przerażenie i powoduje chęć ucieczki, ale Bóg robi to tylko po to, żeby to odkryte i ujawnione w niezafałszowanej skali zło usunąć ze zbliżającej się do Niego duszy. Sami nie jesteśmy w stanie ani zobaczyć tego zła, ani przemóc go w sobie, więc w pewnym momencie Bóg przejmuje inicjatywę, co na początku jest dla nas strasznym doświadczeniem, bo otwierają się nam oczy, ale potem staje się słodyczą wyzwolenia, na które od tak dawna czekaliśmy.

Jest jeszcze jeden powód takiego działania Boga. Żeby go dobrze wytłumaczyć, posłużę się przykładem z Ewangelii św. Mateusza. Otóż, pewnego razu w trakcie swojej wędrówki Jezus spotyka zdesperowaną kobietę, Syrofenicjankę, czyli pogankę, która przychodzi do Niego z chorą córką i prosi, by ją uzdrowił. Jezus na początku w ogóle się do niej nie odzywa, praktycznie ignoruje ją zupełnie, czyli zachowuje się wobec niej bardzo podobnie jak Booz względem Rut tej nocy, której wydarzenia teraz rozważamy. To jest taki Jezus, którego niezbyt dobrze znamy i którego chyba zbytnio nie lubimy. Bardzo bowiem lubimy takiego Jezusa, który biegnie po jedną, zagubioną owieczką, który nie łamie nadłamanej trzciny, który nie gasi tlącego się knota. I Jezus rzeczywiście taki jest. Ale jak się okazuje, jest nie tylko taki. Po początkowej niechęci do nawiązania z ową kobietą jakiegokolwiek kontaktu Jezus postępuje jeszcze gorzej, ponieważ wypowiada do niej bardzo nieprzyjemne słowa, w które aż trudno uwierzyć. Kobieta, prosząc o pomoc, słyszy od Jezusa, że nie jest godna tej pomocy, że jest jak pies przy pańskim stole, a dla takich nie ma tam miejsca. Słyszy także, że psom nie daje się tego, co święte. Nie chcę być zbyt dosłowny, ale pomyślmy: skoro to była kobieta, a Jezus używa wobec niej porównania do psa, to co ona mogła tak naprawdę usłyszeć? Aż trudno mi sobie to wyobrazić, ale właśnie takiego porównania używa Jezus. Jak się okazuje ta kobieta zupełnie się tym nie zraża, tylko wchodzi w tę obraźliwą metaforę Zbawiciela i mówi, że skoro jest psem, to może być jak szczenię, które przecież zjada wszystko, co spadnie z pańskiego stołu. W tym obrazie szczenięcia stawia się zresztą w pozycji ulubieńca państwa domu, no bo przecież kto nie kocha szczeniaków? Czy widzisz, co ten cudowny Jezus zrobił z tą kobietą? On tę Syrofenicjankę w dwie sekundy doprowadził do maksymalnej świętości. Próbował zbadać, po co tam przyszła, i okazało się, że ta poganka w ogóle się sobą nie interesuje. Gdy bowiem nawet usłyszała obraźliwe zdanie na swój temat, to i tak jeszcze raz poprosiła, aby uzdrowił jej córkę. Chodziło jej tylko i wyłącznie o dziecko. Wierzyła, że Jezus nie może jej zawieść, więc nawet, kiedy zobaczyła Jego obojętność i usłyszała obraźliwe słowa, to nie zwątpiła w to, że On zawsze staje po jej stronie. To jest kobieta, która naprawdę rzuciła się w przepaść. Gdy Jezus zobaczył w niej tę postawę, wypowiedział pod jej adresem niezwykłą pochwałę: „O niewiasto, wielka jest twoja wiara!” i natychmiast uzdrowił jej dziecko.

Jeżeli zdecydujemy rzucić się w przepaść, Jezus zrobi wszystko, by nas jak najszybciej doprowadzić do najważniejszej cechy, która umożliwia nam spotkanie się z Nim. Tą najistotniejszą cechą jest zaś umiejętność bezinteresownego kochania. To właśnie dlatego boimy się, że gdy skoczymy za Jezusem, będzie gorzej. Boi się w nas egoizm, boi się zasadzone przez grzech poczucie skrzywdzenia i przekonanie, że jeśli nie zadbamy sami o siebie, to nikt o nas nie zadba. Boi się w nas ukryta chęć podporządkowania sobie całego świata po to, żeby wreszcie się poczuć pewnie i bezpiecznie. A Jezus mówi: zrzuć to wszystko na Mnie, przestań szukać swoich zabezpieczeń i niewzruszonych fundamentów, na których będziesz mógł zbudować w swoim życiu kolejną fikcję. Rzuć się w pełni zaufania w Moje ręce, żebym to Ja mógł wreszcie dać Ci to wszystko, czego potrzebujesz. I właśnie dlatego jednym z kulminacyjnych momentów wchodzenia w bliskość z Bogiem jest to poczucie odrzucenia również przez Niego, ponieważ On chce pozbawić nas wszelkich złudzeń i fikcji, które wybudowaliśmy nie tylko na temat naszego własnego życia i naszych potrzeb, ale również na temat naszych wyobrażeń o Bogu i tym, co powinien i czego nie powinien robić w naszym sercu i życiu.

Pamiętam taką sytuację w naszym dominikańskim klasztorze w Krakowie, kiedy w wiadomościach wieczornych podano szokującą – według prezenterów – informację o znalezieniu i publikacji nieznanych wcześniej listów św. Matki Teresy z Kalkuty. Była to ogromna ilość różnych listów świętej, w których nieustannie przewijało się przekonanie tej niezwykłej kobiety, że Bóg nie jest jej przychylny, że nie znajduje upodobania w dziełach, które prowadzi, w zakonie, który założyła, a co gorsza odrzucą ją samą, nie może na nią wręcz patrzeć, tak jest Mu obrzydliwa. Taki stan totalnej ciemności i niewiary w Bożą miłość, jak wynika z tych listów, trwał przez prawie pięćdziesiąt lat jej życia, aż do samej śmierci. Oczywiście w wiadomościach podawano te rewelacje jako dowód na niewiarę Matki Teresy, jej ogromne kryzysy i tym podobne brednie. I pamiętam komentarz jednego z naszych braci, bardzo podeszłego już w latach zakonnika, który skwitował to zdaniem: no to teraz wreszcie wiadomo, że była świętą. Trudno było mi wtedy załapać, o co chodzi w tym stwierdzeniu, ale ono doskonale podsumowuje to, co rozważamy w tym rozdziale. Bóg, kiedy przyjmuje kogoś do swojej niezwykłej intymności, musi go wprowadzić w ogromne oczyszczenie, w to, co mistycy hiszpańscy nazywali „nocą ciemną”, czyli totalnym, ślepym zaufaniem Bogu mimo wszystko.

Dlaczego Bóg chce to zrobić? Ponieważ tylko w ten sposób może definitywnie pokonać zło, które jest w nas wszczepione przez grzech pierworodny. Żaden człowiek nie jest w stanie sam oczyścić się ze zła i samodzielnie pokonać grzech, który się w nim zagnieździł. Musi zjawić się ktoś, kto może to uczynić, a tym kimś, jest tylko sam Bóg. W naszej opowieści symbolem tego działania jest prośba Rut, aby rozciągnął nad nią połę swojego płaszcza. Biblia genialnie tłumaczy ten obraz w Księdze Rodzaju, gdzie można znaleźć niezwykłą historię związaną z pierwszymi dniami po potopie.

Otóż Noe po wyjściu z arki, kiedy wody już opadły, sadzi pierwszą winnicę, a potem upaja się winem z jej owoców. Nie znając pewnie działania tego nowego trunku, doprowadza się do stanu totalnego upojenia, w którym nago biega po obozie założonym z ocalałą rodziną. W końcu pada nieprzytomny w swoim namiocie. Widzi to jeden z jego synów, o wymownym imieniu Cham i naśmiewa się z nagości oraz pijaństwa swego ojca. Kiedy widzą to dwaj jego bracia, Sem i Jafet, biorą płaszcz i, podchodząc tyłem do leżącego ojca, aby nie oglądać jego nagości, zakrywają go tym płótnem. To bardzo piękny gest szacunku i okazania miłości względem słabości i grzechu drugiego człowieka. Rut, która staje przed Bogiem czuje się właśnie tak naga, tak ogołocona ze wszystkiego. Choć próbowała się przygotować najlepiej, jak tylko mogła, wie doskonale, że jest to zupełnie niewystarczające, żeby stanąć przed Bogiem. Jest zawstydzona swoją nagością jak Adam w raju, który ze wstydu ukrył się w krzakach, aby Bóg i nikt inny nie widział jego hańby. Rut wychodzi z tych krzaków i cała zawstydzona swoją początkową śmiałością w stawaniu przed Bogiem, prosi Go, aby ją okrył. A Bóg nie tylko to robi, ale proponuje jej małżeństwo – na tym polega Jego rozmach i nieskończoność Jego miłości. On nie tylko chce nas wreszcie pozbawić całego brudu, w którym żyjemy, ale chce nas wprowadzić do swojego domu, jako małżonkę.

To właśnie przydarzyło się Rut owej nocy i do tego Bóg zaprasza każdego człowieka. Jak doskonale widać w tekście, który czytamy, trzeba pozwolić Bogu, żeby w pewnym momencie On całkowicie przejął inicjatywę. Zauważmy, że kiedy Noemi przygotowuje Rut na to nocne spotkanie, to kończy swoje rady zdaniem mówiącym o tym, żeby w pewnym momencie Rut pozwoliła działać Boozowi. Noemi doskonale wie, że sami możemy przejść tylko kawałeczek drogi, później zaś musimy pozwolić się poprowadzić Bogu. On sam wskaże nam, co należy czynić i jak postępować, sam będzie nami kierował i żadne ogólne rady już na nic się nie zdadzą. Co jeszcze bardziej tajemnicze, ta bliskość jest zupełnie nieprzekazywalna innym. Bóg trzyma ją z każdym człowiekiem w głębokiej tajemnicy. Nad ranem, kiedy Booz wstaje, aby w sądzie załatwić sprawę przynależności Rut do niego, wypowiada dosyć tajemnicze słowa o tym, żeby nikt się nie dowiedział, że tej nocy ta kobieta była u niego. Chce to zachować w tajemnicy, bo wie, że nikt inny poza nimi nie zrozumie tego, co ich połączyło. Dokładnie tak jest z każdym, kto z Bogiem wchodzi w taką relację. Nie da się jej w pełni przekazać, nie da się jej opowiedzieć, ona jest tajemnicą duszy i Boga.

Jedno jest pewne – tak, jak mówi na końcu rozdziału Noemi – Bóg zrobi wszystko, żeby do tego spotkania, do tej bliskości doprowadzić. On, któremu niczego i nikogo nie brakuje, pragnie tej relacji nieskończenie bardziej niż my i jest gotów zrobić absolutnie wszystko, włącznie z oddaniem własnego życia, aby swoje pragnienie zrealizować. Czy można sobie wyobrazić lepszą dobrą nowinę? Czy można pomyśleć, że Bóg mógłby nie być naszym sprzymierzeńcem, skoro ma w sobie takie pragnienia i taką nieustępliwość?

8.

Booz tymczasem wszedł do bramy miasta i usiadł tam. A oto przechodził krewny, o którym mówił Booz. Zawołał Booz: «Podejdź, człowieku, usiądź tutaj!» Tamten podszedł i usiadł. Wtedy Booz wziął dziesięciu mężów ze starszyzny miasta, powiedział do nich: «Usiądźcie tu!» I usiedli. Przemówił do tamtego krewnego: «Pole, które należało do naszego krewnego, Elimeleka, sprzedaje Noemi, która wróciła z ziemi Moabu. Uważałem, że należy cię o tym zawiadomić i powiedzieć ci wobec tych, którzy tutaj siedzą, i wobec starszyzny mojego narodu: jeśli chcesz nabyć to pole jako krewny, kupuj, a jeśli nie chcesz, daj mi znać, abym wiedział, gdyż nie ma nikogo przed tobą, kto by je mógł wykupić jako krewny, ja bowiem idę po tobie». Odpowiedział ów krewny: «Ja wykupię». «W dniu, kiedy wykupisz pole z rąk Noemi – dodał Booz – weźmiesz również i Rut Moabitkę, żonę zmarłego, aby utrwalić jego imię na jego dziedzictwie». Krewny ów odpowiedział: «Nie mogę skorzystać z prawa wykupu, nie ponosząc szkody na swoim majątku. Wypełnij ty moje prawo krewnego, bo ja nie mogę go wypełnić». A taki był dawniej zwyczaj w Izraelu co do prawa wykupu i co do zmiany: aby zatwierdzić całą sprawę, zdejmował człowiek swój sandał i dawał drugiej stronie. Taki był sposób zaświadczania w Izraelu. Powiedział ów krewny do Booza: «Nabądź dla siebie moje prawo wykupu», i zdjął swój sandał. Wtedy powiedział Booz do starszyzny i do całego ludu: «Świadkami jesteście, że nabyłem z rąk Noemi to wszystko, co należało do Elimeleka, i wszystko, co należało do Kiliona i Machlona. A także nabyłem dla siebie za żonę Rut Moabitkę, żonę Machlona, aby utrwalić imię zmarłego na jego dziedzictwie, aby nie zginęło imię zmarłego wśród jego braci ani wśród jego współmieszkańców. Wy dzisiaj jesteście dla mnie świadkami tej sprawy». Cały lud zebrany w bramie zawołał: «Jesteśmy świadkami!» (Rt 4, 1-11a)

Dwa ostatnie fragmenty Księgi Rut, czyli cały czwarty rozdział, są próbą podsumowania tej historii i przeniesienia jej na poziom bardziej ogólny. Autor pokazuje nam, dokąd Bóg chce doprowadzić historię każdego człowieka, a także błogosławieństwa, którymi chce go obdarzyć. Opisuje również, w jak niezwykły sposób Bóg do tego dąży. Przyjrzyjmy się więc temu działaniu, żeby potęga i moc miłości Boga ukazane w tej opowieści mogły zajaśnieć w całej pełni.

W pierwszej części ostatniego rozdziału Księgi Rut zostało wytłumaczone, prawdopodobnie najlepiej w całej Biblii, tzw. prawo lewiratu będące kluczem do zrozumienia sposobu, w jaki Bóg działa względem człowieka, którego chce zdobyć. Prawo lewiratu dziś wydawać się może nie tyle czymś niezrozumiałym, co raczej czymś trochę obraźliwym. Spróbujmy jednak nie skupiać się na jego kulturowych aspektach, które są po prostu uwarunkowane historycznie, ale spójrzmy na nie w sposób duchowy, a najlepiej, jeśli to oczywiście możliwe, mistyczny. Prawo lewiratu polegało na tym, że jeżeli jakiś mężczyzna miał żonę i zmarł, zanim urodziło im się dziecko, to jeżeli ten mąż miał brata, to brat powinien poślubić jego żonę, by wzbudzić potomstwo. Ponadto zrodzone z tego wtórnego związku potomstwo było uznawane nie za potomstwo tego brata, lecz za dzieci zmarłego. Czyli, jeśli np. urodziłby się syn, to wszyscy mówiliby, że urodził się potomek pierwszego męża tej kobiety. Jeżeli zmarłby również ten drugi brat, nie wzbudzając potomstwa, a byłby też trzeci brat, to ten kolejny brat musiałby zrobić to samo, itd. Możliwe, że pamiętasz scenę z Ewangelii, kiedy to do Jezusa przychodzą saduceusze, którzy nie wierzą w zmartwychwstanie, i opowiadają mocno wydumaną historię o siedmiu braciach, którzy po kolei brali za żonę tę samą kobietę ze względu na prawo lewiratu i żaden nie wzbudził potomstwa. Saduceusze pytali o to, który z nich będzie mężem tej kobiety po zmartwychwstaniu, na co Jezus odpowiedział, że po śmierci nie będzie już małżeństw w takiej postaci, w jakiej znamy je tu na ziemi. Prawo lewiratu jest więc znanym od wielu wieków przepisem prawa żydowskiego, który również niektórym Żydom sprawiał trudności w jego zrozumieniu. Tym bardziej więc nie powinno nas dziwić, że w dzisiejszych czasach, w dodatku silnie naznaczonych kulturą feministyczną, taki sposób traktowania kobiety jako pewnego rodzaju dostarczycielki potomstwa budzi sprzeciw. I oczywiście pod żadnym pozorem nie chcę bronić tego prawa w jego historycznej postaci, ale chciałbym, żebyśmy zobaczyli, co się za nim kryje w warstwie duchowej, ponieważ jestem przekonany, że odsłania ona niezwykle ważne warstwy tego, co znaczy kochać w sposób niezwykły, wręcz nadzwyczajny.

Pierwsza rzecz, którą warto zauważyć w tym fragmencie naszej opowieści, to niezwykła pokora, która cechuje zarówno Booza, jak i Rut, pokora w podejściu do ich związku albo raczej do okoliczności, z jakich w ten związek startują. Widać to doskonale w ich pamiętnej nocnej rozmowie, którą odbyli na klepisku Booza. Jeśli uważnie się jej przyjrzymy, szybko dostrzeżemy, jak ci dwoje bardzo silnie są przekonani o nienadawaniu się do bycia małżeństwem, mówiąc dosadniej, o nienadawaniu się nawet do bycia kimś, kogo można rzeczywiście pokochać. Ona się nie nadawała, bo mówiła, że jest niewolnicą, pochodzącą z Moabu. Była świadoma faktu, że jest na przegranej pozycji, jeśli chodzi o małżeństwo, bo przecież nie będzie mogła wejść do narodu izraelskiego. Po co więc w ogóle myśleć o niej jako o potencjalnej żonie? Tego nie da się zrobić. Co więcej, jak się okazuje, po drugiej stronie można znaleźć bardzo podobne poczucie niskiej wartości, które jest wyrażone w słowach Booza mówiących o tym, że Rut mogła sobie znaleźć kogoś młodszego, przystojniejszego, czyli bardziej nadającego się dla młodej i pięknej kobiety, jaką zapewne była Rut. Wynika z tego, że Booz najprawdopodobniej musiał być już starszym człowiekiem, którego pierwsza młodość i atrakcyjność dawno minęły. Musiał być z pewnością dosyć mocno zdziwiony faktem, że wzbudził zainteresowanie takiej kobiety jak Rut. Mógł się też na początku obawiać, że jedynym powodem tego zainteresowania była trudna sytuacja, w jakiej znalazła się młoda wdowa. Mamy więc do czynienia z takim związkiem, w którym obie strony uważają, że nie nadają się do czegoś poważniejszego. Obie strony są więc zdziwione, że dzieje się inaczej, że to, co wydarzyło się między nimi owej niezwykłej nocy, ma szanse przekształcić się w coś poważniejszego i większego.

Takie przedstawienie sytuacji niezwykle trafnie odzwierciedla każde spotkanie człowieka z Bogiem. Zadziwienie po stronie człowieka nie wymaga chyba wielkiego komentarza. Kiedy bowiem uświadomimy sobie, jak bardzo nie nadajemy się do bycia z Nim, jak bardzo jesteśmy grzeszni, niegodni i całkowicie nieprzygotowani do stawania przed Jego obliczem, to perspektywa nie tylko takiej możliwości, ale czegoś znaczenie większego musi budzić w człowieku niedowierzanie i totalne zdziwienie. A przecież Bóg nie tylko chce, żebyśmy byli Jego sługami czy nawet przyjaciółmi, ale proponuje nam niewyobrażalną i całkowicie przekraczającą wszystkie nasz pomysły bliskość i intymność. Zupełnie inaczej trzeba oczywiście myśleć o swego rodzaju zawstydzeniu Boga. Jego oczywiście nie dotyczy poczucie niskiej wartości, On wie, że jest najbardziej godną kochania istotą. Podpowiedź znajdujemy u Ojców Kościoła, w których tekstach pojawia się czasem bardzo ciekawy wątek – trochę poetycki i mistyczny, mocno antropomorfizujący Boga – przedstawiający Go jako kogoś, kto jakby nie może się nadziwić, że ktoś inny chce Go pokochać. Bóg bowiem, będąc przez tyle wieków odrzucanym przez ludzkość, kiedy wreszcie spotyka duszę, która chce Go pokochać, która szuka w Nim i tylko w Nim swojego szczęścia, jakby nie może uwierzyć, że wreszcie to się dzieje. Takie przekonanie zrodziło się z prawdy o tym, że dla Boga każdy człowiek i jego miłość są zupełnie wyjątkowe i niepowtarzalne. Nawet więc, gdyby kochali Go już wszyscy ludzie na świecie, ale jeden człowiek tego jeszcze nie zrobił, to moment, w którym wreszcie się to dzieje, jest dla Boga jak pierwsza miłość, jak spełnienie pragnienia, na które czekało się całą wieczność. Nie traktując oczywiście tych obrazów dosłownie, trzeba przyznać, że jest w nich coś niezwykle ujmującego i wskazującego rzeczywiście na bardzo ważny aspekt Bożej miłości względem nas.

Dla nas oczywiście najważniejszy jest ten pierwszy aspekt, ten pierwszy rodzaj zawstydzenia, czyli nasze poczucie niegodności przed Bogiem, które czasem potraf zupełnie nas sparaliżować, a co za tym idzie, także totalnie uniemożliwić nam zbliżenie się do Niego. W Bogu taka postawa nie wywołuje oczywiście gniewu ani frustracji, ale jeszcze bardziej uruchamia Go do kochania nas i poszukiwania drogi, którą Jego miłość mogłaby się do nas przedrzeć.

W księdze proroka Ezechiela można znaleźć jeden z najpiękniejszych tekstów biblijnych, w którym opisane jest w niezwykły sposób, co dzieje się w Bogu, kiedy spotyka taką zalęknioną, brudną i do niczego się nienadającą duszę, oraz to, co Bóg chce z nią zrobić:

Tak mówi Pan Bóg do Jerozolimy: Z pochodzenia swego i urodzenia swego jesteś z ziemi Kanaan. Ojciec twój był Amorytą, a matka twoja – Chetytką. A twoje urodzenie: w dniu twego przyjścia na świat nie ucięto ci pępowiny, nie obmyto cię w wodzie, aby cię oczyścić; nie natarto cię solą i w pieluszki cię nie owinięto. Żadne oko nie okazało współczucia, aby spełnić względem ciebie jedną z tych przysług przez litość dla ciebie. W dniu twego urodzenia wyrzucono cię na puste pole – przez niechęć do ciebie. Oto Ja przechodziłem obok ciebie i ujrzałem cię, jak szamotałaś się we krwi. Rzekłem do ciebie, gdy byłaś we krwi: Żyj, rośnij! Uczyniłem cię jak kwiat polny. Rosłaś, wzrastałaś i doszłaś do wieku dojrzałego. Piersi twoje nabrały kształtu i włosy twoje stały się obfitsze. Ale byłaś naga i odkryta.

Oto przechodziłem obok ciebie i ujrzałem cię. Był to twój czas, czas miłości. Rozciągnąłem połę płaszcza mego nad tobą i zakryłem twoją nagość. Związałem się z tobą przysięgą i wszedłem z tobą w przymierze – wyrocznia Pana Boga – stałaś się moją. Obmyłem cię wodą, otarłem z ciebie krew i namaściłem olejkiem. Następnie przyodziałem cię wyszywaną szatą, obułem cię w trzewiki z miękkiej skórki, opasałem bisiorem i okryłem cię jedwabiem. Ozdobiłem cię klejnotami, włożyłem bransolety na twoje ręce i naszyjnik na twoją szyję. Włożyłem też pierścień w twój nos, kolczyki w twoje uszy i wspaniały diadem na twoją głowę. Zostałaś ozdobiona złotem i srebrem, przyodziana w bisior oraz w szaty jedwabne i wyszywane. Jadałaś najczystszą mąkę, miód i oliwę. Stawałaś się z dnia na dzień piękniejsza i doszłaś aż do godności królewskiej. Rozeszła się twoja sława między narodami dzięki twojej piękności, bo była ona doskonała z powodu ozdób, którymi cię wyposażyłem – wyrocznia Pana Boga. (Ez 16, 3-14)

Bez trudu można zauważyć, że ten fragment z Ezechiela prawie bezpośrednio da się przyłożyć do historii Rut i Booza. Pojawia się w nim puste pole, na którym Bóg znajduje ledwie żywą duszę, rozciąga nad jej nagością swój płaszcz i przyozdabia we wszelkie możliwe ozdoby i kosztowności. Myślę, że gdyby Rut i Booz brali ślub w naszej współczesnej liturgii, to na pewno wybraliby ten fragment Pisma na swoje pierwsze czytanie. Na pewno Rut bardzo by nalegała, żeby właśnie to im przeczytano na ślubie, bo to przecież jej historia. Booz pewnie by się nie zgodził, mówiąc, że przecież to po prostu miłość, nic nadzwyczajnego.

Zostawiając jednak na boku te fantazje, przypatrzmy się jeszcze dokładniej zwyczajowi lewiratu, żeby lepiej zrozumieć Bożą miłość i Boży plan wprowadzenia w nią człowieka. Otóż, w naszym opowiadaniu pojawia się anonimowy krewny Elimeleka, który (jak się okazuje) ma pierwszeństwo wykupu według zasad lewiratu. Zatem zgodnie z prawem Booz przedstawia mu ofertę: jest do kupienia ziemia, która należała do zmarłego, można ją nabyć i czerpać z niej różne profity i korzyści. Po takiej informacji anonimowy krewny jest bardzo zainteresowany skorzystaniem z pierwszeństwa, które mu przysługuje. Sytuacja zmienia się jednak radykalnie, kiedy okazuje się, że jest to transakcja wiązana – razem z zakupem pola trzeba również poślubić Rut, wdowę po Machlonie. I tu dobre chęci i entuzjazm krewnego natychmiast się kończą. Dlaczego? Dlatego, że jest to dosyć spory bagaż do wzięcia. Po pierwsze problemem była sama Rut, poganka, Moabitka. Możliwe, że krewny nie palił się do narażania na szwank swojej reputacji jako Żyda. Po drugie, co wydaje się ważniejsze, podjęcie się wykupu ziemi i wzięcia za żonę Rut było związane z obowiązkiem wzbudzenia potomstwa z tego związku. Co więcej, gdyby urodził się syn, byłby on uznany za syna Machlona, a więc stałby się jednocześnie dziedzicem ziemi, którą dopiero co kupił. Zatem kalkulacja krewnego była prosta – nie opłacała mu się ta transakcja, bo w ten sposób nabywał ziemię, którą w niedalekiej przyszłości mógł stracić. Gdyby chodziło tylko o ziemię, wtedy wszystko pod względem ekonomicznym dobrze się układało. Ale z Rut i jej przyszłym dzieckiem sprawa dużo bardziej się komplikowała.

Wielu komentatorów tego fragmentu w postaci wspomnianego krewnego Elimeleka (mającego prawo pierwszeństwa wykupu) dostrzega szatana. I choć jest to porównanie dosyć dalekie, to jednak pokazuje pewien aspekt rzeczywistości duchowej, o której tu mówimy. Przez to bowiem, że weszliśmy z nim w konszachty, co swój początek miało oczywiście w grzechu pierworodnym, to w pewnym sensie, tylko ziemskim oczywiście, staliśmy się mu bliżsi niż Bogu. On miał prawo wykupu do nas, oczywiście nie dane mu przez Boga, ale prawo, które sami mu daliśmy, wchodząc w zło i grzech. Szatan jest jednak skończonym egoistą i w momencie, kiedy przychodzi mu zapłacić za nas wysoką cenę, pozbywa się nas szybko, nawet nie zauważając podstępu Boga. Bóg posługuje się czymś szatanowi zupełnie nieznanym, czyli bezinteresownością. Zauważmy, że Booz, specjalnie przedstawia sytuację związaną z Rut jako mocno kłopotliwą, aby zniechęcić krewnego do wykupu. Booza nie interesuje, ile będzie go kosztowała ta transakcja, nie myśli też zupełnie o przyszłości, o tym, że może wszystko stracić na rzecz potomka. On po prostu chce zdobyć prawo do Rut, którą kocha. Dokładnie to samo robi Bóg, stając się człowiekiem i biorąc na siebie wszystkie możliwe koszty zdobycia go na nowo. Ta transakcja kosztowała Go życie, ale On, zakochany w nas bez pamięci, bez najmniejszego wahania zapłacił taką cenę. Zrobił to też dlatego, żeby nas nauczyć dokładnie tego samego. Booz podczas nocnego spotkania u Rut dostrzegł, że jest do niego podobna w swoim sposobie kochania i pochwalił jej niedbałość o to, czy jest młody i bogaty. Zobaczył w niej taką samą bezinteresowność, jaką sam posiadał. Rut pokaże tę swoją gotowość do bezinteresowności także wtedy, kiedy na końcu naszej opowieści, po urodzeniu syna Boozowi, odda go Noemi – gest wzięcia dziecka na kolana, który zobaczymy w ostatniej części, był gestem adopcji – bo według prawa lewiratu wzbudzone potomstwo należy do pierwszego męża, a w tym wypadku do Noemi, która straciła dwóch synów i w ten sposób odzyskuje dziecko. Rut i Booz mają więc w sobie dokładnie tę samą gotowość do oddania wszystkiego dlatego, że nie szukają siebie w tej miłości. My też jesteśmy do tego zdolni, bo zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże, mamy więc tę zdolność, tylko trzeba ją z nas wydobyć. A najlepszym narzędziem do tego jest oczywiście miłość, której się doznaje w sposób bezinteresowny.

To doświadczenie bezinteresownej miłości Stwórcy i przyjęcie od Niego tej zdolności jest kluczowe w relacji Boga z każdym człowiekiem. Pamiętam, że kiedy odprawiałem swoją Mszę prymicyjną, czytano wtedy Ewangelię o mężczyźnie, który na środku synagogi miał wyciągnąć rękę, która, jak się okazało, była uschła. Tego dnia pierwszy raz w życiu miałem wyciągnąć ręce nad ołtarzem, żeby z chleba i wina zrobić Ciało i Krew Chrystusa. I właśnie wtedy Pan Bóg przeczytał Ewangelię, w której mi powiedział: chłopie, jak wyciągnąłeś dwie ręce, to wyciągnąłeś dwa suchary. Tyle z Ciebie mam, ale kocham cię zupełnie bezinteresownie, więc wystarczą Mi te twoje dwie uschłe ręce. Nic więcej nie potrzebuję, ponieważ chodzi Mi o ciebie i o bycie z tobą. Wtedy na tej prymicyjnej mszy, słuchając tej Ewangelii zrozumiałem, że Bóg mnie zaprasza do właśnie takiego, zupełnie bezinteresownego małżeństwa. Tu nie chodzi o posługę, o pracę, którą dla Niego wykonam, zadania, z których się lepiej lub gorzej wywiąże. Ale Bóg mówi mi, że chce mnie, po prostu mnie i że chciałby, żebym ja podobnie kochał Jego. Nie za coś, nie w jakimś celu, nie po coś, ale żebym po prostu z Nim był. Jak mąż z żoną. Tak blisko, tak intymnie, tak mocno.

I jeszcze kilka słów o sandale, który pojawia się na końcu tego tekstu. Dla Żydów był to ważny znak. Jeśli bowiem mówiło się w Izraelu, że człowiek stoi sandałami na ziemi, to oznaczało to, że ta konkretna ziemia do niego należy, że jest jego własnością. A zatem jeśli krewny Elimeleka chciał wyrazić gestem, że pozbywa się prawa do ziemi, musiał zdjąć sandał, żeby pokazać, że już na tej ziemi nie stoi, ona nie jest już jego. Tak jakby mówił do Booza: oddaję ci sandał, więc możesz stanąć na tej ziemi*. A skoro okazało się również, że w transakcję wpisane jest małżeństwo z Rut, zdjęcie sandała oznaczało jednocześnie zrzeczenie się prawa do niej. Pamiętacie, co Jan Chrzciciel powiedział o Panu Jezusie? Ja nie jestem godny rozwiązać Mu rzemyka u sandała. Do Jezusa należą wszyscy ludzie i żeby kogoś Jezusowi zabrać, to Jezus musiałby komuś oddać swój sandał. Dopóki bowiem jest w sandałach, mówi: to jest Moja własność. Jan Chrzciciel, ten, którego Pan Jezus nazwał największym spośród narodzonych z niewiasty, powiedział: Jemu się nie da tego sandała rozwiązać**. Co z kolei oznacza: Jemu się nie da nikogo zabrać. Tak należy rozumieć słowa Jana Chrzciciela nad Jordanem. Jezus tak bardzo kocha każdego człowieka, że nie da nikogo od siebie oderwać. Nikt Mu nie rozwiąże sandała, Jezus zawsze będzie chodził w sandałach. Mówiąc obrazowo, Jezus w tej chwili w niebie jest w sandałach i nie ściągnie ich już nigdy. Cała ludzkość należy do Niego i On nie zamierza spocząć, aż doprowadzi wszystkich do intymnego związku ze sobą, do małżeństwa, w którym bezinteresownie chce się oddać każdemu człowiekowi i nauczyć go tego samego.

9.

Cały lud zebrany w bramie zawołał: «Jesteśmy świadkami!» a starsi dodali: «Niech Pan uczyni kobietę, która wejdzie do twego domu, podobną do Racheli i Lei, które to dwie niewiasty zbudowały dom Izraela. Stań się możnym w Efrata, zdobądź sobie imię w Betlejem! Niech stanie się dom twój przez potomstwo, które da ci Pan z tej młodej kobiety, jak dom Peresa, którego Tamar zrodziła Judzie». Booz zaślubił więc Rut i stała się jego żoną. Gdy zbliżył się do niej, Pan sprawił, że poczęła i urodziła syna. Kobiety mówiły do Noemi: «Niech będzie błogosławiony Pan, który nie pozwolił, aby dzisiaj zabrakło ci powinowatego z prawem wykupu. Imię jego będzie wspominane w Izraelu. On będzie dla ciebie pociechą, będzie cię utrzymywał w twojej starości. Zrodziła go dla ciebie twoja synowa, która cię kocha, która dla ciebie jest warta więcej niż siedmiu synów». Wzięła Noemi dziecko i położyła je na swym łonie. Ona też je wychowywała. Sąsiadki nadały mu imię. Mówiły: «Narodził się syn dla Noemi», nadały mu imię Obed. On to jest ojcem Jessego, ojca Dawida. (Rt 4, 9-17)

Ostatni fragment naszej opowieści to zbiór rzeczy zupełnie niemożliwych i pokazujących, jak wielki rozmach i jak wielka potęga kryje się w Bożej miłości. Podsumowanie tych wydarzeń nie jest po prostu zwykłym happy endem, tu bowiem zupełnie nie chodzi o to, żeby wszystko dobrze się skończyło. Autor posługuje się obrazami, które każdego żydowskiego słuchacza wprowadzały w osłupienie i zachwyt, prawdopodobnie połączone również z niedowierzaniem, czy to wszystko jest naprawdę możliwe i czy rzeczywiście się wydarzyło. Popatrzmy na to po kolei.

Pierwszą niemożliwością, czymś, co naprawdę, szczególnie dla Żydów, było nie do wyobrażenia, jest błogosławieństwo, które ludzie wypowiadają do Booza. Tam pojawiają się słowa mówiące o tym, aby jego żona stała się podobna do Racheli i Lei. Dziś to błogosławieństwo może się nam wydawać po prostu sympatycznym życzeniem, aby Rut była podobna do tych dwóch izraelskich kobiet. Nawet, gdyby chodziło tylko o ten aspekt życzenia, to i tak już jest wyjątkowe, bo trzeba nam ciągle pamiętać, że żaden Moabita nie mógł wejść do narodu wybranego, więc takie porównanie jest już dużym wyróżnieniem. Ale dopiero, kiedy uświadomimy sobie, kim były te dwie kobiety, to sprawa staje się naprawdę niesłychana. Z Racheli i z Lei narodziło się dwunastu patriarchów, którzy dali początek narodowi wybranemu. Te dwie żony Jakuba zrodziły więc cały naród wybrany przez Boga. Zgromadzeni wokół Booza zatem mówią, że ta Moabitka ma być główną rodzicielką i główną dawczynią wszelkiego życia w Izraelu. Mówią to do Moabitki! Ona jedna ma być jak tamte dwie, które urodziły wszystkich patriarchów Izraela. Mało tego! Skoro Rut ma być jak Lea i Rachela, to również wypowiadający te słowa chcą, aby wszystko wróciło do czasów, gdy Moabici nie byli jeszcze w tak wielkiej nienawiści u Izraelitów. Matki patriarchów bowiem żyły w czasach, gdy naród wybrany nie był jeszcze w niewoli egipskiej. Kiedy Izraelici wychodzili z niewoli faraona, przeszkodą na drodze do Ziemi Obiecanej był między innymi Moab. Żydzi zatem tak bardzo nienawidzili Moabitów, bo pamiętali, że mieszkańcy Moabu zagrodzili im drogę i nie pozwolili przejść przez ich ziemie do Kanaanu, przez co musieli długo błąkać się po pustyni. Mieszkańcy Betlejem wyrażają więc tym błogosławieństwem swoje ogromne pragnienie, by wszystko powróciło do czasów, gdy między Izraelitami a Moabitami nie było jeszcze nienawiści. To właśnie mówią członkowie narodu wybranego do Moabitki: my nie umiemy tego zrobić, ale ty możesz to zrobić! Bóg zatem tym małżeństwem chce odwrócić całą historię, całą nienawiść między tymi narodami. Jak strasznie potrzebna jest nam dziś taka Rut! Jak bardzo jest nam dziś potrzebna w Kościele! Jak niewiarygodnie jest nam potrzebna w świecie pełnym podziałów, wojen na tle etnicznym i nienawiści przenoszonej z pokolenia na pokolenie! Pierwszym niesamowitym i nieprawdopodobnym owocem wejścia człowieka w miłość z Bogiem jest właśnie dar przebaczenia, porzucenia nienawiści noszonej nieraz przez długie lata. Żeby to się mogło dziać, wystarczy, że jakiś człowiek rzuci się w przepaść miłości Boga. Zobacz, że potrzebna była tylko jedna Rut, żeby tak wielu ludzi porzuciło niechęć do innych.

Druga część błogosławieństwa wspomina Tamar, kobietę, która urodziła Judzie Peresa. To również bardzo niezwykła historia, nieoczywista i (patrząc z naszego punktu widzenia) moralnie nie do przyjęcia. Dlaczego jednak właśnie to macierzyństwo Tamar jest tu przywołane? Otóż Tamar jest wzorem nieustępliwości, przebiegłości, pomysłowości w dążeniu do postawionego sobie ponad wszystko celu. Jej przekonanie o tym, co trzeba zrobić, by osiągnąć upragnione, jest niesłychane. Jej historia pokazuje również, że Bóg może pobłogosławić coś, co w naszych oczach jest niewłaściwe albo podejrzane. Jeśli bowiem Bóg zobaczy odpowiednią postawę serca, wszystko bierze w swoje ręce i prowadzi według swoich zamysłów, czyli jak ktoś kiedyś powiedział: prosto pisząc po krzywych liniach ludzkiego życia. To przyjęcie Rut do narodu wybranego, porównanie jej do Racheli i Lei jest w pewnym sensie zawieszeniem prawa, które obowiązywało z nakazu Bożego. Niektórzy mówią, że jest to jedyne miejsce w Biblii, gdzie Bóg zawiesza swoje własne prawo, dlatego, że spotkał kogoś, kto w sposób niespotykany kocha Go i pragnie być z Nim. Przy takiej miłości i takim pragnieniu, zasady przestają obowiązywać. To jest w ogóle bardzo ważny wątek w historii Rut odsłaniający jednocześnie pragnienie Boga poszukującego człowieka, pragnienie, które na nic nie zważa, które wychodzi poza wszelkie granice i postanowienia, które nie boi się wkroczyć w rejony wcześniej nieodkryte albo co najmniej podejrzane. Bóg ma w sobie niezwykłą śmiałość i odwagę, a kiedy chodzi o zbawienie świata i ratowanie człowieka, to rozwija je do jedynie sobie właściwej miary, czyli do nieskończoności. Wreszcie trzecia rzecz, zupełnie już niepojęta, to kwestia potomków Rut i Booza, którzy są wymienieni na końcu naszej opowieści. Okazuje się, że Rut jest babką króla Dawida, a idąc dalej linią genealogiczną, ostatecznie dochodzimy w niej aż do Chrystusa. Aż trudno to pojąć! Żeby na świat mógł przyjść Zbawiciel świata, Bóg potrzebował, aby z dalekiego i przeklętego kraju przywędrowała do Betlejem kobieta o imieniu „nikt”. Właśnie ona była Mu potrzebna! Bez niej zbawienie świata stanęłoby pod znakiem zapytania. Czy można sobie wyobrazić większe docenienie i nadanie wartości?

Historia Rut jest tak naprawdę historią każdego przeklętego, zagubionego i błąkającego się z dala od Boga człowieka. Ta opowieść pokazuje nie tylko to, że Bóg takiego człowieka chce oczyścić, odnowić i doprowadzić do za- mierzonego przy stworzeniu blasku i piękna, ale odsłania także to, że Bóg takie dusze, takich ludzi szczególnie sobie upodobał. Bo przecież, kiedy uważnie przyjrzymy się historii wielkich ludzi, którzy w ciągu dziejów świata byli wybierani przez Boga do niesamowitych dzieł, ogromna większość z nich to początkowo ludzie z rzadko spotykaną ilością porażek, błędów, upadków i grzechów. Bóg jakby trochę na przekór naszym idealistycznym upodobaniom szuka materiału na świętych nie w tym, co doskonałe i idealne, ale w tym, co nieudolne i nieudane. Rzeczą zaś zupełnie zdumiewającą jest fakt, że w takim sposobie działania i prowadzenia tych zagubionych ludzi Bóg nie tylko zajmuje się ich odnową, ale także sprawia, że ta ich indywidualna droga, na której z kiepskiego materiału wyprowadza niezwykłych ludzi, dotyka całego świata i najważniejszych w nim spraw, jak choćby zbawienia. Czy Rut kiedykolwiek, gdy mieszkała w Moabie, mogła pomyśleć, że jest kluczową postacią dla historii świata? Czy mogła domyślić się, że właśnie przez nią zostanie podtrzymana w Izraelu ta linia rodowa, z której wyjdzie Zbawiciel? To zaś z kolei oznacza, że nasze osobiste ścieżki, nie są tylko naszą, nic nieznaczącą sprawą. To oznacza, że nasze wychodzenie z Moabu, szukanie Boga i budowanie z Nim intymnej więzi może być, a raczej na pewno jest niezwykle ważne dla całego świata. Nasza zmiana może być zmianą dla świata. Nasze nawrócenie daje światu życie. Nasze przylgnięcie do Boga daje światu otwartą drogę do budowania z Nim takiej samej bliskości. Czy to nie jest zawrotna perspektywa?

Na potwierdzenie rozmachu tej historii i jej wpływu na losy całego świata warto dostrzec na koniec jeszcze jedną rzecz. Przypomnijmy sobie tę niezwykłą scenę, kiedy w środku nocy Booz budzi się na klepisku jęczmienia i widzi kobietę leżącą u swoich stóp. Mężczyzna jest na początku niezwykle zdumiony tym, co widzi, bo w żaden sposób nie spodziewał się w takim momencie znaleźć kogokolwiek przy sobie. To jego naznaczone zdziwieniem przebudzenie w środku nocy powinno nas nakierować na wydarzenie, które miało miejsce u początków istnienia naszego świata i nas w nim. Otóż taka sama sytuacja miała miejsce w raju, kiedy Bóg stworzył Ewę, wyprowadzając ją z boku Adama. Adam również zapadł w głęboki sen i kiedy się obudził, zobaczył przed sobą kobietę, o której istnieniu nie miał pojęcia. Wykrzyknął więc najpierw ze zdziwienia, a potem z zachwytu, że ktoś taki znalazł się przy nim. Co oznacza to podobieństwo? Otóż historia Rut i Booza w zamierzeniu autora księgi nie jest tylko próbą powrotu do czasów, kiedy Moabici i Izraelici nie byli tak bardzo skłóceni jak w czasach sędziów. Nie jest powrotem tylko do czasów patriarchów i momentu tworzenia się narodu wybranego. Ta historia wraca do samego początku świata, do szóstego dnia stworzenia, kiedy Bóg postanowił stworzyć Adama i Ewę i dać im niekończące się szczęście życia i bycia ze sobą. Rut i Booz są jak nowi Adam i Ewa, którzy próbują naprawić wszystko, co popsuł grzech. Oczywiście – i o tym jest cała Księga Rut – jest to możliwe nie naszymi ludzkimi wysiłkami, ale rzuceniem się w przepaść bliskości Boga, który jako jedyny może odwrócić bieg historii tego świata, naprawiając wszystko, co zniszczył grzech. Co więcej, nawet nie tylko może to zrobić, ale już to zrobił, przynosząc nam zbawienie przez krzyż i zmartwychwstanie. Księga Rut jest więc uniwersalną opowieścią o powrocie tego świata do Boga, o naprawie wszystkiego, co zostało zniszczone, o królestwie szczęścia i miłości, do jakiego zaprasza nas Bóg.

To całe gadanie, cała ta krótka książeczka, będą miały sens tylko i wyłącznie wtedy, jeśli po jej przeczytaniu będziesz miał w głowie myśl: ja chcę do Chrystusa! Ja chcę do Niego i tylko do Niego. Nawet jeżeli jesteś Moabitką Rut i do niczego się nie nadajesz, to ta historia mówi do Ciebie: biegnij do Niego na klepisko, bo On już czeka! Nic nie stanie Mu na przeszkodzie, aby Cię zdobyć i zaprosić do najbardziej niezwykłego związku, jaki istnieje. Do miłości z Bogiem!

To jak? Pobiegniesz?

Imprimatur:

© Copyright by Adam Szustak © Copyright by for this edition by Fundacja MALAK – Kraków 2016

Redakcja:
Zuzanna Marek

Korekta:
Wioleta Zielińska

Projekt okładki:
Sannhet Studio, Katarzyna Feiglewicz – Peszat

ISBN: 978-83-957359-2-9

Wydawca i dystrybutor:

Fundacja MALAK

www.fundacjamalak.pl

tel: +48 731 707 899

sklep@fundacjamalak.pl

Sklep internetowy:

www.sklepmalak.pl

www.facebook.com/FundacjaMalak

Strony Autora:

www.langustanapalmie.pl

www.facebook.com/langustanapalmie

Fundacja MALAK – organizacja non-proft, której celem jest głoszenie na różne sposoby Dobrej Nowiny o Jezusie Chrystusie. Organizujemy rekolekcje, wieczory uwielbienia oraz akcje charytatywne. Wydajemy książki, płyty, audiobooki i gadżety religijne, z których całkowity dochód przekazujemy na działalność dobroczynną i ewangelizacyjną. Współpracujemy z o. Adamem Szustakiem OP i Tomaszem Nowakiem OP.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz